Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
„Tak” – odpowiedziałam i poczułam ulgę, że dzięki temu jestem bardziej godnym rozmówcą.
Zawód położnej był Monice w zasadzie przeznaczony. Urodziła się w domu – rodzice nie zdążyli dojechać do szpitala. Poród odbierał tata. Wielokrotnie wspominał, że było to najpiękniejsze wydarzenie w jego życiu. Monika zafascynowana tą historią poszła na położnictwo. I wtedy w czasie praktyk na sali porodowej okazało się, że tata nie opowiedział o wszystkim. Zapomniał dodać, że poród to przede wszystkim ogromny ból i cierpienie rodzącej. Ale nie zniechęciło to Moniki. Poczuła, że to miejsce dla niej. Że chce pomagać kobietom w tych przełomowych momentach.
Czym dla Ciebie jest poród? – dopytuję. „To bardzo intymne wydarzenie, nasycone niezwykle silnymi emocjami – odpowiada Monika. – Dlatego tak bardzo zbliża do siebie. Niejednokrotnie zdarzyło mi się, że rodzące zwierzały się ze swoich życiowych rozterek. Mam kilka przyjaźni, które zrodziły się na sali porodowej. Ba! Zostałam nawet matką chrzestną dziewczynki, której pomagałam przyjść na świat!”.
Położna na misjach
Obok pasji do położnictwa w Monice rodziła się wielka miłość do misji. W jej parafii działa Stowarzyszenie Misji Afrykańskich. Na studiach pojechała z nimi na miesiąc do Togo. Mówi się, że w Afryce można się albo zakochać albo ją znienawidzić. Monika zdecydowanie zafascynowała się Czarnym Lądem. Postanowiła, że na pewno tam wróci. Po skończeniu studiów wyjechała do Tanzanii, gdzie przez trzy lata pracowała jako położna.
Czym różnią się kobiety rodzące w Polsce od tych rodzących w Afryce? – pytam. „W Afryce przy porodzie nie ma nigdy mężczyzn, za to często obecnych jest wiele kobiet z rodziny: matka, siostra, babcia. Choć często do samego szpitala czy na badanie dziewczyna przychodzi z męską obstawą. I jak w gabinecie zadaję jakieś pytania, to odpowiada mąż, bo ona nie ma prawa głosu. A kiedy dochodzi już do samego badania, to kobiety bardzo się wstydzą – często odsłonięcie brzucha i zrobienie USG przy mężu jest niemożliwe, bo kobiety się tak krępują.
Zdarzają się również sytuacje konfliktowe, kiedy mężczyźni mocno się buntują, że biała baba z Europy chce decydować o losach ich kobiet. Pamiętam taką sytuację, jak przyjechała do nas kobieta w ciąży bliźniaczej z zaawansowaną malarią. Jej stan był krytyczny, ale szwagier, który z nią przyjechał na wizytę, nie chciał jej zostawić w szpitalu, bo tłumaczył, że ona musi wrócić do wioski i opiekować się resztą dzieci. Na szczęście udało się go przekonać i uratowaliśmy tę dziewczynę.
W Afryce kobiety również inaczej przeżywają śmierć. Nie chcę powiedzieć, że łatwiej się godzą, ale inaczej to przechodzą. Śmiertelność przy porodzie jest dużo większa niż w Europie. Np. w Tanzanii, gdzie pracowałam, wynosiła 5 procent. Ale jeśli dziecko urodzi się żywe to już połowa sukcesu. Później czekają je kolejne bitwy: AIDS, malaria…”.
Wędka a nie rybki
„Jestem zwolenniczką mądrego pomagania – tłumaczy Monika. – Wolę edukować, niż dawać wszystko na tacy. Ja do Afryki wpadam już tylko na chwilę, dlatego zależy mi, żeby przyuczać dziewczyny na miejscu do zawodu położnej. W czasie swojego pobytu na misji prowadziłam również coś à la szkoły rodzenia. Ale w czasie tych spotkań przekazywałam dziewczynom bardzo podstawowe informacje – np. ile trwa ciąża. Niektóre nawet nie potrafią liczyć. Nie wiedzą, że ciąża nie trwa 12 miesięcy tylko 9.
Starałam się też uczyć je naturalnych metod planowania rodziny. Choć tam panują bardzo trudne warunki do tego. Kobiety często nie mają dostępu do czystej wody, nigdy nie mierzyły sobie temperatury, więc obserwacja własnego ciała dla nich jest bardzo trudna. Najczęściej opowiadałam im o kalendarzyku i prostych wyliczeniach, kiedy kobieta jest płodna. Niestety, mam poczucie, że ta metoda niekoniecznie jest skuteczna w Afryce. Temat antykoncepcji w krajach rozwijających się jest złożony i nie można go w żaden sposób uprościć i uogólnić. Znajomi się ze mnie śmieją, że misje zliberalizowały moje podejście do antykoncepcji. Nie jestem jej zagorzałą zwolenniczką, ale widziałam prawdziwe życie kobiet w Afryce i zmieniłam swoje podejście. Wielokrotnie przychodziły do mnie prosząc o pomoc. Miały dopiero 25 lat, a już siedmioro dzieci.
W plemieniu Sukuma, wśród którego pracowałam, mężczyźni uważają, że kobieta jest jak gleba, powinna rodzić co roku. A one często są już zmęczone, zrozpaczone. Boją się, że kiedy odmówią współżycia z mężem, to on pójdzie do innej. A przecież w tym rejonie ok. 25% społeczeństwa jest nosicielami wirusa HIV. Nie wiem. Nie można wrzucać wszystkich do jednego worka. Powinno to być jakoś inaczej rozwiązane”.
„Niestety, nie wszyscy w etyczny sposób pomagają w Afryce – kontynuuje opowieść. – Słyszałam o firmie farmaceutycznej, która przed wypuszczeniem leków antykoncepcyjnych na rynek, testowała je na dziewczynkach z podstawówki w Kenii. Często zdarza się również, że rozdawane są kiepskiej jakości leki z Chin, które bardzo źle wpływają na zdrowie dziewczyn. Zaplecze aborcyjne również jest bardzo duże. Na wioskach pracują felczerzy, którzy bardzo często kradną sprzęt ze szpitali i wykonują zabiegi. Niestety, często kończą się one również śmiercią pacjentki”.
Po co to robisz…?
„Mam taką osobistą misję, żeby każda kobieta mogła godnie rodzić. Niezależnie od swojej rasy czy religii. A zwłaszcza, kiedy poród nie ma niestety swojego szczęśliwego zakończenia. Jakiś czas temu w Polsce w Boże Narodzenie przyjmowałam poród martwego dziecka. Bardzo to przeżyłam. Z jednej strony rodzi się Pan Jezus, a tu umiera dziecko. Weszłam wtedy do sali tej pacjentki, powiedziałam jej dzień dobry, choć doskonale wiedziałam, że on wcale nie był dobry, tylko najgorszy na świecie. Ale właśnie w takich momentach chcę być blisko i pomagać, jak tylko potrafię”.