On chciałby zaciągnąć kredyt na dom, ja się boję… Co robić, gdy pieniądze są kością niezgody? Jest wyjście. Ale do kompromisu trzeba dwojga.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Oszczędna i rozrzutny pod jednym dachem
Zawsze dobrze radziłam sobie z planowaniem wydatków, nawet w czasach, kiedy nie miałam zbyt wiele pieniędzy. Na studiach podchodziłam do swojego budżetu bardzo rygorystycznie: nigdy nie wyrobiłam karty kredytowej i pracowałam na pełen etat, żeby uniknąć zaciągania pożyczki studenckiej. Przed ślubem przez dwa lata oszczędzałam wraz z rodzicami. Nie chciałam wkraczać w dorosłe życie z kredytem i niepewną sytuacją finansową.
Przed naszym ślubem mój narzeczony całe lato przepracował w kopalni, by odłożyć trochę pieniędzy. Pracował w niewielkim miasteczku, położonym na zupełnym odludziu, gdzie nie było nic do roboty – żadnych rozrywek, na które mógłby wydawać ciężko zarobione pieniądze. Żeby nie płacić za mieszkanie, wynajął z braćmi niewielką przyczepę. Pomimo tych wszystkich wyrzeczeń, nie przywiózł ze sobą góry złota.
Jego oszczędności szybko się rozeszły: kupił dla mnie biżuterię, zaprosił mnie na urodzinowy wyjazd na weekend i zafundował nam wystawną kolację. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, że mój mąż wydaje pieniądze lekką ręką, bez względu na to, czy chodzi o potrzeby innych czy własne. Nagle okazało się, że zupełnie inaczej podchodzimy do planowania wydatków. Nie muszę chyba dodawać, że przez lata niewiele się w tej kwestii zmieniło.
Stało się to kością niezgody między nami i zawisło nad naszym małżeństwem. On lubi wydawać, a ja oszczędzać.
Czytaj także:
Jak przeżyć zdradę… finansową
Pieniądze dla przyjemności
On marzy o wielkim domu z hipoteką na 30 lat, ja nie chciałabym żyć na kredyt, nawet jeśli oznacza to wybór ciasnego mieszkania w gorszej dzielnicy. On chce wydawać pieniądze na przyjemności, ja chcę, żeby zapewniły nam one poczucie bezpieczeństwa. Przez całe życie nasze priorytety finansowe były zupełnie odmienne, co prowadziło do wielu nieporozumień i, niestety, kłótni.
Od samego początku moim sposobem na radzenie sobie z tymi różnicami było wzięcie spraw w swoje ręce i przejęcie kontroli nad naszym budżetem. Stało się tak dlatego, że zawsze czułam się tą bardziej rozważną. Przejęłam finansowe stery, a mój mąż musiał podążać za obranym kursem. Bez względu na to, czy zgadzaliśmy się czy nie, to ja miałam decydujący głos. Przez lata zarządzałam domowymi wydatkami bez konsultowania się z nim, po prostu dając mu do zrozumienia, kiedy może pozwolić sobie na jakiś zakup, a kiedy nie.
Obsesja finansowa
On często czuł się jakby stąpał po kruchym lodzie, próbując nie wypaść z ram wyznaczonych przez mój ścisły limit finansowy. Ja złościłam się za każdym razem, kiedy on chciał coś kupić, bo wiedziałam, że odpowiedzialność za dopięcie nadwyrężonego budżetu spadnie na mnie. On czuł się wykluczony z decyzji, ja zaś zupełnie przytłoczona odpowiedzialnością, ale to był jedyny sposób, jaki znałam.
Moja obsesja związana z kontrolowaniem pieniędzy źle wpływała na jego pewność siebie – wyglądało to tak, jakbym była wiecznie niezadowolona z tego, ile mamy pieniędzy i czegokolwiek by nie zrobił, okazałoby się to niewystarczające.
Czytaj także:
Katoliczka na zakupach. Bliżej ci do zakupoholizmu czy… reżimu ubóstwa?
Po latach życia pod finansową presją, podjęłam próbę wytłumaczenia mu, w jaki sposób podchodzę do spraw finansowych. Zaczęłam przynosić mu do zatwierdzenia napisany przez mnie plan wydatków, pytając, czy wydaje mu się, że czegoś w nim brakuje albo czy chciałby coś w nim zmienić. Każdego miesiąca dogadywaliśmy się, na co będziemy wydawać i byłam przekonana, że tak właśnie ma wyglądać wspólne podejmowanie decyzji. Przez jakiś czas to działało, prawie przestaliśmy się kłócić o pieniądze. Potem jednak okazało się, że wtedy po prostu stan naszych finansów był na tyle dobry, że zwyczajnie nie było się o co kłócić.
Aż do momentu, kiedy zdecydowaliśmy się przeprowadzić.
Ciągle liczyłam pieniądze
Kiedy wystawiliśmy nasz dom na sprzedaż, poczułam, że tracę kontrolę. Ostrożny entuzjazm męża musiał ustąpić w konfrontacji z niepokojem mojego wewnętrznego finansowego tyrana. Zaczęłam się emocjonalnie oddalać od męża i spędzać wieczory zatopiona w liczeniu i przeliczaniu. Już po tygodniu chciałam wszystko odwołać. Byłam pewna, że zaraz popełnimy wielki błąd.
Nie było szans na pogodzenie mojego restrykcyjnego planu wydatków z kredytem hipotecznym na piętnaście lat. Moja praca dziennikarskiego wolnego strzelca nie była na tyle przewidywalna, by pokryć wydatki związane z kupnem nowego domu. Kiedy mąż zasugerował kredyt na 30 lat, wpadłam w panikę.
Zawsze miałam wizję, której byliśmy wierni. Nie chciałam z niej zrezygnować, kiedy w grę wchodziła nasza finansowa przyszłość, nawet jeśli oznaczałoby to mieszkanie w niezbyt prestiżowej dzielnicy i upchnięcie dzieci w jednym pokoju. Nawet jeśli miałoby to oznaczać, że mój mąż będzie pracował daleko od domu. Byłam tak skupiona na potrzebie sprawowania kontroli, że nie chciałam dostrzec, że sugestie mojego męża mogą być dla nas lepsze, nawet jeśli nie zgrywają się z moim doskonałym planem.
„Zawsze ty i twój plan, jakby moje zdanie nie miało zupełnie znaczenia” – powiedział wtedy mój mąż.
Chciałam mu pokazać, że moje finansowe decyzje zawsze były bardzo odpowiedzialne, wytłumaczyć, że właśnie dzięki nim, nawet kiedy ciężko nam było związać koniec z końcem, nie popadliśmy w długi. Ale prawda była prosta – miał rację. Udawałam, że słucham jego opinii, kiedy trzeba było zaplanować wydatki, ale tak naprawdę nigdy nie traktowałam go w kwestiach finansowych jako partnera.
Działamy razem
Wzięłam do serca to, co mi powiedział i przeprosiłam. Zdecydowaliśmy się na nowy dom i wybór bezpieczniejszej opcji z kredytem na 30 lat. Ja zaś doszłam do wniosku, że moje panowanie nad budżetem dobiegło końca. Postanowiliśmy działać razem: po raz pierwszy od siedmiu lat gotowa byłam wreszcie posłuchać drugiej strony.
Powoli uczę się, że nie muszę wszystkiego kontrolować. Podejście mojego męża do finansów wcale nie doprowadziło do rozpadu małżeństwa. Chociaż nigdy w pełni nie zgodzimy się w kwestii wydawania, oszczędzania i inwestowania pieniędzy, wspólnie podjęliśmy wysiłek panowania nad naszym domowym budżetem, nawet jeśli oznacza to ustępstwa z obu stron.
To była część przysięgi, jaką złożyliśmy sobie na ślubnym kobiercu – być ze sobą na dobre i na złe – i nie chodzi tylko o chude lata, ale także mierzenie się z naszymi wadami i słabościami. To droga, którą idziemy jako mąż i żona. Droga, w której liczy się znalezienie porozumienia mimo dzielących nas różnic, a także postrzegania małżeństwa przez pryzmat miłości, a nie kontrolowania drugiej strony. Teraz jest miejsce i na moje oszczędności i na jego wydatki, a wraz z nim pojawiło się go też dużo na miłość i wzajemny szacunek.