Filozoficzne rozkminy nad pieluchą z kupą, seks jako dyscyplina ekstremalna i wyprawy do Ikei jak po wybawienie. Co nam, rodzicom, zostało, jeśli nie obśmianie naszego losu?
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
„Seks, rosół i pieluchy. Spektakl dla zmęczonych rodziców” – ten tytuł w połączeniu z zabawnym plakatem od razu przykuł moją uwagę. A trafiłam na niego zupełnym przypadkiem – kiedy po dłuuuugim spacerze z synkiem przysiedliśmy na chwilę wytchnienia w kawiarni. Ale wiadomo, z krnąbrnym dwulatkiem nie porozkoszujesz się nazbyt zapachem czarnego eliksiru. Kiedy tylko skończyło się „papu” i „piciu”, nasz syn zaczął dokazywać, a ja… uciekłam do toalety, żeby choć przez 5 minut pobyć ze sobą. W ciszy. Bez „mamooooooooo”. Wsłuchując się w kojący szum (wiadomego pochodzenia), zobaczyłam plakat. I wiedziałam, że muszę zobaczyć ten spektakl.
Spektakl dla zmęczonych rodziców
Może ktoś zapytać – po co ten przydługi wstęp. A on jest jak najbardziej na miejscu, bo świetnie wprowadza w klimat i oddaje rzeczywistość młodych rodziców – a to w końcu oni są adresatami sztuki w reżyserii Jarosława Boberka. Nie, nie, nie – nie napisałam tego, by użalać się nad sobą (albo szokować), ale po to, żeby pokazać, że podchodzę do rodzicielskich trudów z duuużym dystansem. I o tym właśnie jest „Seks, rosół i pieluchy”.
Wyrwaliśmy się z mężem do teatru po jakichś… trzech (? – już nawet nie pamiętam) miesiącach od ostatniego wyjścia tylko we dwoje. Wiadomo, niania kosztuje, a obowiązków jest tyle, że z jej zbawiennych usług korzystamy tylko wtedy, kiedy trzeba popracować „chwilę” w spokoju. A zorganizowanie opieki w postaci mamy, siostry, kogokolwiek, z kim łączą Cię więzy krwi, a komu można powierzyć dziecko, to czasem tyyyyyyle zachodu (w końcu każdy ma swoje, bezdzietne, zapracowane życie), że już nie starcza sił na kombinatorykę wyższą i umawiamy się na randkę… przed ekranem Netlfixa (a i tak najczęściej zasypiamy w połowie filmu – starość, nie te lata!).
Kiedy więc urwani ze smyczy zasiedliśmy na widowni, z błogiego relaksu wybił nas dźwięk… rozkosznego płaczu bobasa. Niekiedy przechodzącego w rechot albo inne guganie. Małżonek stwierdził, że to w sumie gorsze niż chińska tortura wodna i uznał, że nieźle się zaczyna. Po kilku minutach chcieliśmy już zwiewać i rozglądaliśmy się za wyjściem ewakuacyjnym. Na szczęście zaczęło się. A potem było już tylko lepiej – czytaj: śmieszniej.
Czytaj także:
Po czym rozpoznasz prawdziwego faceta? I co mają z tym wspólnego dzieci?
„Czy można na ulicy nie mówić o mojej macicy?”
Spektakl zabiera widza w podróż przez wszystkie etapy rodzicielstwa. Dlatego zaczyna się od uroczego utworu o… usilnych staraniach o dziecko. Jest więc euforia z beztroskiego seksu, ale i trudy (bo wiadomo, nie zawsze jest łatwo), a także zaoczne otwieranie butelek z szampanem przez uszczęśliwionych dziadków in spe.
A skoro już udaje się w ciążę zajść, to największym zmaganiem są… Nie, wcale nie zgagi, mdłości i wymioty, ale dziesiątki doradców, którzy wiedzą najlepiej, co ciężarna powinna/musi/nie może/absolutnie jej nie wolno. Która z nas, matek, tego nie przechodziła? To stąd jedna z aktorek z emfazą wyśpiewuje, czy „można na ulicy nie mówić o jej macicy?”.
Wróżenie z kupy noworodka
I wreszcie jest – on, oczekiwany z utęsknieniem potomek! Z całą obfitością swego inwentarza. Na pierwszy plan idą więc, a jakże! – kupy noworodka, z których świeżo upieczeni rodzice mogą wróżyć na temat przyszłości dziecięcia. Jest zatem piosenka o badaniu koloru, gęstości, konsystencji, zapachu… No wiecie 😉
Jest też o nieprzespanych nocach, bo choć wszyscy lubią na fejsika wstawiać słodziutkie zdjęcia i przebijać się w licytacji, ile śpi ich pociecha, i jak to już nie wiedzą, co z tym czasem wolnym zrobić (posprzątane, ugotowane, poprasowane, kawa wypita, a on dalej śpi), to „to” każdego w końcu spotka. Proszę, nie trzeba daleko szukać – mojemu synkowi, który w pierwszych miesiącach życia przesypiał całe noce (aż mu lusterko pod nos podkładaliśmy, coby sprawdzić, czy żyje), w wieku dwóch lat budzi się każdej nocy domagając się… naszego towarzystwa.
Czytaj także:
Natalie Portman, czyli jak być mamą z daleka od fleszy
Seks dzieciatych
A propos nocy. Seks dzieciatych – tak, choć oksymoron, to czasem się zdarza. Z raz w miesiącu, dla regeneracji, kontynuacji, podtrzymania tradycji. Tyle, że z seksem „sprzed” to „coś” ma niewiele wspólnego. Bo liczy się czas. Właściwie to jak wyścig. Szybciej – no wiecie zresztą sami, czy szybciej dobiegnie Was wołanie z sąsiedniego pokoju. Gorzej, jeśli to nie będzie tylko wołanie, ale… odgłos tuptających nóżek nie dalej niż 5 metrów 😉
Atrakcji i urozmaicenia „temu seksu” dodaje jedynie fakt miejscówek. Łóżko? Łóżko to nuda! To jest sport dla wyczynowców. Pralka, lodówka, łazienka, podłoga, dywan, korytarz, schody, kuchenka. Jednym słowem, wszystko, tylko nie łóżko, bo „sypialnia jest zajęta”. Wiadomo przez kogo. Osobisty dodatek – zastanawiam się, czy nie przenieść się na stałe do łóżka synka. W sumie – zmieszczę się, nawet wyśpię, a może i na niego podziała to tak, że na złość mi (hi, hi) zechce wrócić do siebie, oddając mi moje małżeńskie (heh, wspomnienie!) łoże.
Rodzicielska oda do Ikei
Jednym z najzabawniejszych (choć trudno to obiektywnie oceniać, bo cały spektakl bawi do łez) utworów jest pieśń (niemal oda) do Ikei, do której doświadczony rodzic mknie po pracy. Ale, ale – nie tylko po ABSOLUTNIE NIEZBĘDNE produkty i gadżety. Do Ikei jedzie się po chwile wytchnienia, po to, by popatrzeć na piękne pokoje, kuchnie, meble, wnętrze – pozostające w jakże wielkim kontraście do naszego domowego „chlewu” (tak, my też z mężem śmiejemy się, że po dwóch latach nasze słodkie mieszkanko zamieniło się w ruderę).
Dalej jest jeszcze o cierpieniach rodzica związanych z buntem nastolatka („potwora”), który tylko siedzi przed ekranem i „popija colę” (na przekór wszystkim wcześniejszym staraniom o karmienie bio, eko, wege etc.). Czy rodzic – „odpowiedzialny człowiek” – ma w życiu jakąś pociechę? Och, tak, zostało mu – jak już wróci z pracy, odbierze ze szkoły, zawiezie na zajęcia dodatkowe, ugotuje, uprasuje, posprząta, sprawdzi zadania domowe – fantazjowanie 😉
Czytaj także:
Wielodzietni rodzice na Instagramie. Profile, które pokochasz
Czy spektakl przeraża? Odstrasza od rodzicielstwa? Może gdybym oglądała go jako młoda, niedzieciata jeszcze (!) żona, nabrałabym nieco wątpliwości, zastanowiła się, ale… w gruncie rzeczy to nie single są adresatami spektaklu 😉 Jest to bowiem cenna życiowa lekcja podchodzenia z dystansem i humorem do codzienności – bo co innego nam, rodzicom, zostało?
Jedynie humor. Tylko on nas uratuje. Dlatego ja na spektaklu ubawiłam się tak, jak chyba na żadnej dotąd komedii. A dłuuugie owacje, na stojąco, świadczą tylko o tym, że twórcy świetnie wyczuli klimat. Bo w gruncie rzeczy, choć bywa ciężko, to – i takie jest clou sztuki – nie zamieniłabym się z nikim!
*„Seks, rosół i pieluchy. Spektakl dla zmęczonych rodziców”, reż. Jarosław Boberek, Fundacja Artystyczna “Młyn”