Bóg nie zostawił mnie samej. W świecie filmu dużo ludzi Go potrzebuje. Szuka i chce przyjąć. To są wrażliwe dusze. Takie zawsze szukają Boga – mówi Agnieszka Dąbrowska-Riddersholm, filmowiec.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Musiałam przejść długą drogę, spróbować wielu rzeczy, żeby moje ziarenko wyrosło – mówi Agnieszka Dąbrowska-Riddersholm. W świecie filmu zaczynała od zera, a dziś współpracuje przy takich tytułach jak „Strażacy” czy „Ojciec Mateusz”. Nam opowiada o umowie, jaką zawarła z Bogiem.
Małgorzata Bilska: Czujesz się kobietą spełnioną?
Agnieszka Dąbrowska-Riddersholm: Tak (śmiech).
Na czym to polega?
Pierwsza odpowiedź, jaka mi się nasuwa, to: nie czuję już lęku.
Dąbrowska-Riddersholm: Przeszłam długą drogę
Czego się bałaś? Lęk jest dość nieokreślony, strach dotyczy konkretnych rzeczy.
Celowo użyłam słowa lęk. To był lęk o wszystko. O przyszłość. O moją tożsamość. W zasadzie nie wiem, o co. Ciągle żyłam w lęku, byłam nim oblepiona. To było bardzo nieprzyjemne.
Jak sobie z nim radziłaś? Uczyłaś się przecież, potem pracowałaś, robiłaś rzeczy dla siebie ważne.
Kiedy byłam w liceum, oglądałam mnóstwo horrorów. Im gorsze, tym lepsze. Zastanawiałam się, po co się tak nimi katuję. Do czego potrzebne mi są krwawe obrazy? Pewien psycholog powiedział mi, że osoby, które mają wysoki poziom lęku w sobie, paradoksalnie, oglądają horrory, by ten lęk zniwelować. To był sposób radzenia sobie z nim w moim życiu. Jedni uciekają, chowają się w sobie, a ja radziłam sobie przez konfrontację. Ona gdzieś tam pchała mnie do przodu, ale była trudną drogą.
Do filmu trafiłaś późno. Ta branża wymaga odwagi. Trzeba się wykazać indywidualnością, siłą przebicia.
Wszystko zależy od tego, jak lęk na ciebie działa. Dla mnie był potężną siłą motywującą. Nie był obezwładniający. Co do tego „późno”, to nie było do końca tak. Jako mała dziewczynka miałam takie marzenia. W wieku kilku lat marzyłam, żeby robić filmy, uczestniczyć w filmowych historiach. Marzenia gdzieś zagrzebałam. Uważałam, że nie dam rady, nie mam predyspozycji, nie jestem z rodziny filmowej. Świat filmu wydawał mi się zamknięty i niedostępny. Często tak jest, że rodzimy się z jakimś ziarenkiem w nas, które wcześnie kiełkuje. Teraz nigdy nie śmieję się z dzieci kilkuletnich, które mówią „zostanę nauczycielką”, „a ja strażakiem”. To my, dorośli, zbijamy dzieci z tropu: „100 razy jeszcze ci się zmieni”, „to dziecięce fantazje”. Musiałam przejść długą drogę, spróbować wielu rzeczy, żeby moje ziarenko wyrosło.
Czytaj także:
Kos-Krauze: Cierpienie jest po nic, nie uszlachetnia
„Zaczynałam od zera. To nauczyło mnie pokory”
Co było bezpośrednim motorem zmiany?
Miałam 33 lata i wracałam z Korei Południowej. Po 3 cudownych latach nie czekała na mnie w Polsce żadna praca. Ani propozycja zawodowa! Musiałam znaleźć mieszkanie, na nowo urządzić życie w Warszawie. Pomyślałam „Jak nie teraz, to kiedy?” W zamkniętej puszce samolotu miałam 15 godzin, bo tyle mniej więcej trwa podróż z Seulu do Warszawy, żeby wymyślić plan. Wtedy zawarłam umowę sama ze sobą. Podjęłam postanowienie, że będę dążyć za wszelką cenę do pracy w filmie. Nie dam się skusić żadnej innej propozycji. Przeczuwałam – i słusznie, że to będzie dużo kosztowało. Bolało. Będzie trudne finansowo. Obiecałam sobie, że choćbym miała jeść tynk ze ściany, to już się nie poddam. I tak zrobiłam.
Determinacja.
Coś więcej, zawsze byłam osobą, która chciała mieć plan B i C – gdyby coś. To był plan A. Superambitny. Jaki jest plan B? Więc plan B był na zasadzie: patrz Plan A.
Ktoś Ci pomógł? Nie można tak po prostu iść i zacząć pracować przy filmie!
No nie można. Nikt nie daje ogłoszeń w gazecie, że poszukuje ludzi do filmu. Jedna osoba wyciągnęła pomocną rękę. Był to Jarek Żamojda, mój przyjaciel od lat, reżyser i operator filmowy. Nie załatwił nic od razu, ale zaczął ze mną rozmawiać. Zapytał, czy piszę. Podesłałam mu parę rzeczy. Powiedział, że podoba mu się moje spojrzenie, wrażliwość. Zaczynał kręcić serial i zaproponował mi funkcję asystenta reżysera. Ona sprowadzała się do tego, co w amerykańskim systemie filmowym nazywa się runner– do biegania. W USA to jest osoba, która przyprowadza aktorów z garderoby na plan – i odprowadza.
Zaczęłaś od zera.
Tak. Oglądając mnóstwo filmów, będąc wielką fanką filmu i posiadając dużą wiedzę na temat literatury oraz podwójne studia magisterskie, z otwartymi ramionami przyjęłam tę pracę. Uważam, że aby coś osiągnąć, trzeba przejść wszystkie schodki, od tych najmniejszych. Nauczyło mnie to pokory wobec zawodu.
Czytaj także:
Budnik: Każdy film zmienił coś w moim życiu [wywiad]
Dąbrowska-Riddersholm: Bałabym się, gdyby w moim życiu nie było Boga
Pokora jest ważna w relacji z Bogiem. Bałaś się Go wtedy?
Nie mogłam się bać czegoś, czego nie znałam. Niespecjalnie mnie interesował.
A dziś?
Dziś bym się bała, gdyby Go w moim życiu nie było.
Jak do tego doszło?
Nigdy nie byłam ateistką. Bóg gdzieś tam był, ale nie szukałam Jego obecności. Jestem pewna, że spotkanie nie byłoby możliwe bez Jego łaski. I ja ją dostałam.
Była taka sytuacja… kiedy już zaczęłam pracować w filmie. W moim życiu zaczęło się walić. Nie, nie stało się nic tragicznego, spektakularnie złego. Ale wszystkie rzeczy przestały się układać. Czułam się nie za dobrze ze swoim życiem. Sprawy prywatne się nie układały. Lęk zaczął narastać. Poczułam w sobie ogromną dziurę, już nie do zapełnienia niczym. To było nie do zniesienia. Ogarnęła mnie rozpacz. Nie potrafiłam znaleźć lekarstwa na mój ból.
Robiliśmy wtedy w Radomiu film z Jankiem Kidawą-Błońskim „W ukryciu”. Po jednej scenie kręconej na ładnej, brukowanej uliczce w starej części miasta, w czasie przerwy szłam sobie nią mijając budynek jakby ze szkła. Widziałam swoje odbicie po prawej stronie. Nie wiem co się stało. Patrząc na siebie z boku zobaczyłam osobę pomiędzy – niby zrealizowaną, szczęśliwą, ale pustą. W środku nic nie ma. Pomyślałam: „Panie Jezu, nie chcę tego. Boję się, nie ufam Ci na tyle, żeby Ci to powiedzieć. Ale dobrze, Panie Jezu, kapituluję. Teraz wszystko oddaję w Twoje ręce. Oddaję Ci swoje życie. Zrób tak, jak Ty byś chciał, żeby ono wyglądało”. Przeczuwając, że pójdę w stronę, w którą niespecjalnie chciałam… Miałam do podjęcia bardzo ważną decyzję, milową, jedną z kilku takich w życiu. Bałam się konsekwencji i nie chciałam jej podjąć. To była moja umowa z Bogiem, brutto. Skąd mi te słowa przyszły do głowy? Nie wiem. To uważam za łaskę. Od następnego dnia wszystko zaczęło się układać jak puzzle. Powoli, nie było cudów. Myślę, że swoją deklaracją dałam Panu Bogu zielone światło. Ponieważ to było szczere i pokorne. Pan Bóg nigdy nie pozostaje głuchy na takie wołania. Słyszy.
Czytaj także:
Bajka o księdzu i dobrych policjantach. Dlaczego Polacy pokochali „Ojca Mateusza”?
„Pan Bóg naprawdę szanuje naszą wolność”
Jesteś szczęśliwą żoną, mamą dwójki dzieci. Byłoby to możliwe bez tamtej chwili zaufania?
To by się nigdy nie wydarzyło, bo świadomie bardzo trudno było mi podjąć decyzję o założeniu rodziny. To część puzzli, które ktoś poukładał za mnie na górze. Oczywiście, ja się na to zgodziłam. Pan Bóg naprawdę szanuje naszą wolność.
Co na Twoją przemianę środowisko artystyczne?
Na początku bałam się śmieszności. Z perspektywy życia w komunii z Bogiem przez 10 lat widzę, że reakcje mnie zaskoczyły. Jeśli spotykają mnie nieprzyjemne sytuacje, to ich jest mało. Tego, z czego uwolniła mnie wiara, nigdy bym nie oddała. Spotykam się z bardzo dobrym przyjęciem. Najpierw ze zdumieniem – o matko, co ona wymyśliła? Zgłupiała? Ale za tym idzie ciekawość. Potem słuchanie, a czasem nawracanie.
Bóg nie zostawił mnie samej. W świecie filmu dużo ludzi Go potrzebuje. Szuka i chce przyjąć. To są wrażliwe dusze. Takie zawsze szukają Boga.
https://www.youtube.com/watch?v=wyJFmR6xxQg
Jeśli nie widzisz wideo kliknij TUTAJ
Czytaj także:
Włodzimierz Matuszak o „Plebanii”: To było 11 lat mojego życia! [wywiad]