Nie przespałam w całości żadnej nocy. Nie wydałam jeszcze płyty. Nie schudłam tyle, ile sobie postanowiłam. Te rzeczy zostawiam na kolejne lata. Jakie były więc te 365 dni z naszym synem? Były czystą synergią doświadczeń – bycia przy nim. Zostałam kustoszką ciała, serca, myśli, emocji małego człowieka. Zostałam mamą. Kimś, przy kim można pozwolić sobie na wszystko i czuć się przyjętym.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Kilka dni temu nasz syn skończył rok. I ogarnęło mnie wzruszenie, niedowierzanie, a zaraz potem wielki podziw dla tego, czego dokonałam przez ostatnie dwanaście miesięcy. Ten „pierwszy czas” był jak wszystkie pory roku, wszystkie etapy życia i podróż dookoła świata w jednym. Jeśli więc miałabym powiedzieć, jakie jest młode rodzicielstwo, odpowiedziałabym – jest podróżą, stworzoną bezpośrednio dla konkretnej mamy i konkretnego taty, historią, która chce nas porwać w wir niesłychanych zdarzeń. Czy dasz się jej prowadzić?
Nie powiem, że nie. Zaczynało się hardcorowo. Nagle stałam się prezydentem innego życia, młodą matką z naruszoną pewnością siebie, z rozedrganą głową, z miłością zapakowaną w nieśmiałym pąku serca zawieszonego na niteczce pięknych ideałów. Przeżywałam więc. Przeżywałam każdą chwilę jako nową, ponieważ taką była. Ja nie z tych, które z cytryn robią lemoniadę. Ja z tych, które nie lubią kwaśnego i mówią o tym głośno. Pierwszy rok z dzieckiem – idąc za Szymborską – był dla mnie jak „przedstawienie bez próby, ciało bez przymiarki, głowa bez namysłu”. Teraz, kiedy mam już czas wypić kawę, zrobić makijaż, przeczytać książkę i napisać felieton, mogę podzielić się tym, co przeżyłam.
Pierwsze dwa miesiące. Kosmiczny odlot!
Kiedy mówi się o rodzicielskich doświadczeniach z małymi dziećmi, często nie wiadomo, czy to opowieść o teksańskiej masakrze piłą mechaniczną, czy podanie spisane na złotym papirusie, opowiadające o tęczowym życiu maleńkich wróżek z Krainy Jednorożców. Tak naprawdę, jeśli jest się przed doświadczeniem rodzicielstwa, niewiele można się o nim dowiedzieć. Albo cię przestraszą, albo zakażą ci się bać. Wewnętrzny głos intuicji każe szukać dalej i wierzyć tym, którzy wydają się być w tym temacie jak najbardziej wyswobodzeni, szczęśliwi i pogodzeni.
Nie wiem, czy trzeba być fanem filmów fantasy i science fiction, aby to poczuć, ale pierwszy i drugi miesiąc po tym, jak urodziłam naszego syna mogłabym nazwać kompletnym kosmicznym odlotem. Przez większość czasu nie interesowało mnie to, jaki jest dzień tygodnia, jaka pora dnia, kto rządzi światem, jaka drużyna przegrała w coś, a jaka w inne coś, czy papieżem Kościoła katolickiego nadal jest Franciszek i co robią moi znajomi.
Przestawiłam się zupełnie na zegar chłopca, w zastraszającym tempie ogarniającego cudny rozmiar 62. Wstawałam o wszystkim możliwych porach dnia i nocy, aby karmić, aby tulić, aby przewijać. Nie robiłam planów dalszych niż te na kolejny dzień. Zrozumiałam, że życie może koncentrować się na tak ważnych rzeczach jak świat gastryczny, pokarmowy, nerwowy, emocjonalny małego człowieka. To właśnie robiłam – pomagałam mu przeżyć.
Udeptywanie własnej drogi. Trzeci i czwarty miesiąc
Gdy nasz syn miał niespełna trzy miesiące, nastąpił nasz pierwszy wyjazd. Zrozumiałam wtedy, że nasz mały człowiek ma zupełnie osobliwy przelot, tzn. że na pewno nie jest kopią moich sposobów przyjmowania świata, jak i kopią kogokolwiek w ogóle. Jest inny.
Wtedy to właśnie przeszłam drugi próg matczynej inicjacji. Mąż ogarniał festiwal od muzycznej strony, a ja zajmowałam się naszym synem. Odczułam wtedy, że rodzicielstwo to naprawdę impreza dla dwojga i że w pojedynkę ciężko jest wyrobić w zdrowiu i w zaspokojeniu potrzeb (czasem podstawowych) na dłuższą metę. Wtedy to zaczęłam wydzierać sobie minuty, a czasem godziny snu i oddawałam się lekturze mądrzejszych. Poczułam, że przecieram osobistą ścieżkę, plasując się gdzieś pomiędzy rodzicielstwem bliskości, macierzyńskim balansem, a jakąś osobistą właściwością. Zastanawiałam się, czy znajdę w sobie siłę, aby być wierna własnej drodze. Zaczęłam ją powoli udeptywać.
Już prawie pół roku! Skok ze sceny
Kolejne dwa miesiące wspólnego życia młodej rodziny z warszawskiej prowincji, rozpoczęły się od szumnej przeprowadzki. Zaczęłam uczyć się prosić o pomoc. Przez tydzień pakowałam cały majdan z pomocą zaprzyjaźnionych koleżanek i też właśnie wtedy pierwszy raz zbratałam się z myślą, że poród to takie wydarzenie, które wydobywa na powierzchnię wszystkie najsłabsze i najmocniejsze przestrzenie w ciele, umyśle i sercu kobiety.
Że w tym sensie jest wstrząsem. Że być może to najbardziej przestrasza. Nie sposób jednak uniknąć tej mniej lub bardziej zaognionej, błogosławionej dekonstrukcji. Kiedy na świat przychodzi młode wino, które nasyca swoich rodziców do utraty tchu, przemienia ich wnętrze i styl życia, nie ma takiej siły, która utrzyma je w starych bukłakach. Pojemnik musi się rozprężyć, aby nadmiar przestał być nadmiarem, a stał się odpowiednim balansem.
Dotknęłam tej prawdy, do przepracowania której – mam takie wrażenie – najczęściej odbiera się młodym rodzicom prawo. Zrozumiałam, że narracja pt. „to, co było już nie wróci” (w domyśle: wszechogarniająca swoboda w życiu bez dzieci) jest tak naprawdę zakłamanym splotem myśli. Jeszcze nie potrafiłam tak tego określić, ale odkąd urodziłam syna, życie niosło mnie na rękach, jak gwiazdę rocka, która rzuciła się ze sceny w rozwrzeszczany tłum. Dotykały mnie nieznane ręce nowych doświadczeń i przez jakiś czas czułam, że nie mam kompletnej kontroli jeśli chodzi o to, gdzie ostatecznie wyląduję.
Pół roku. Narodziny kobiety
Kiedy już trochę poczułam się uleżana w relacji z synem, przyszedł czas na to, abym zajęła się sobą. Bo taka jest naturalna kolej rzeczy – kobieta, która urodziła dziecko pierwszy raz, musi opowiedzieć sobie i innym historię, którą przeszła. Nie wystarczy powiedzieć jej – dokonałaś cudu! Nie wystarczy, żeby zapisała się na siłownię. Chodzi o coś głębszego. Kobieta, która urodziła dziecko, potrzebuje własnego ogniska. Potrzebuje się ogrzać, nabrać sił, najeść się, odpocząć.
Ciało samo daje sygnały, kiedy jest gotowe – na wysiłek fizyczny, na ćwiczenie, na gruntowne posprzątanie domu, na seks. Ciało, które nie jest zmuszane do czegokolwiek ze względu na to, że „byłoby to w dobrym tonie”, „że tak trzeba”, potrafi potem się nam odwdzięczyć. Wraz z ciałem goi się także psychika. Zamiast wypierać po prostu zapominamy to, co było nieprzyjemne. Porodowy ból, trudne początki karmienia, oswajanie się z niewyspaniem etc. już tylko żarzą się na palenisku. Wracamy do wszech-sił.
Kilkanaście miesięcy po urodzeniu syna poszłam do fryzjera i wymieniłam swoją szafę. Znalazły się w niej bawełniane, oddychające rzeczy i kobiece, kwieciste sukienki. Dostałam też w prezencie niezwykłe perfumy, które totalnie zamanifestowały moją nową, doświadczoną i dojrzalszą duszę. Urodziłam się na nowo.
Minął rok. Najpiękniejszy
Przysięgam, że nie wiem, jak to się stało, ale rok, który minął, okazał się najpiękniejszym w moim życiu. Pojawienie się naszego syna na świecie przewartościowało nas do szpiku kości. Nie, nie jest idealnie, nie jest pastelowo – jest prawdziwiej. I chyba to właśnie najbardziej pociąga mnie w życiu. Że można przeżyć je autentycznie. I że życie samo wie, jak to zrobić.
Kiedy patrzę na nasze dziecko, rysuje się w mojej wyobraźni wielka, osobista, przygodowa historia. Intensywność doznań przewyższa możliwości wypowiedzenia ich językiem. Nie wiem, jak to napisać, ale nie ma nic piękniejszego niż patrzenie na to, jak człowiek z dnia na dzień staje się coraz bardziej sobą. Nie ma większej satysfakcji dla rodzica nad tę, która wyraża wolność, jaką dało się swojemu dziecku do tego, by mogło być takie, jakie chce. Jakim Bóg je wymyślił.
Przeżyłam rok, najbardziej wzburzony i tkliwy. Nie przespałam w całości żadnej nocy. Nie wydałam jeszcze płyty. Nie schudłam tyle, ile sobie postanowiłam. Te rzeczy zostawiam na kolejne lata. Jakie były więc te 365 dni z naszym synem? Były czystą synergią doświadczeń – bycia przy nim. Zostałam kustoszką ciała, serca, myśli, emocji małego człowieka. Zostałam mamą. Kimś, przy kim można pozwolić sobie na wszystko i czuć się przyjętym.
Czytaj także:
Magda Frączek: Moje „nieświęte” macierzyństwo
Czytaj także:
„Mój synek nie był planowany. Ale to najpiękniejsze, co mnie w życiu spotkało”
Czytaj także:
Baszak: Macierzyństwo jest moim powołaniem [wywiad]