Monika, żona i mama pięciu synów, znana na Facebooku jako Manymum, pokazując ułamki swojej codzienności, inspiruje rodziny do życia w spokoju i podejmowaniu codzienności taką, jaka jest. W rozmowie dla Aletei zdradza, jak funkcjonuje jej rodzina, co pozwala jej na szczęśliwe życie mimo trudności i wyzwań.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Marlena Bessman-Paliwoda: Założyłaś blog i fanpage, który jest bardzo lubiany. Skąd się wziął pomysł, żeby uaktywnić się na Facebooku w takiej formie?
Monika (Manymum): Blog już dawno chodził mi po głowie. Czasem się śmiałam z przyjaciółką, która jest ateistką, że powinnyśmy założyć go razem i wtedy to będzie ciekawe. To ona zainspirowała mnie do tego kroku, opowiadając, że nieraz czytała o rodzinie wielodzietnej, wierzącej, ale wszystko za granicą na jakimś blogu. Powiedziałam o pomyśle mojemu mężowi, bo wiedziałam, że on będzie miał największy opór co do tego. On jednak mnie zachęcił, by to zrobić. Nie przypuszczałam tylko, że dotrze to do tak wielu osób.
Twoje wpisy podszyte są wiarą. Bardzo często mamy podpytują mnie, jak łączyć bycie mamą z głęboką duchowością. Co jest Twoim sekretem?
Ważne jest to, jak to się stało, że dziś jestem taka. Wcześniej miałam bardzo powierzchowną relację z Bogiem. Dopiero w Domowym Kościele odkryłam, czym powinna być naprawdę relacja z Nim. Na pierwszych rekolekcjach zobaczyłam w pigułce, o co chodzi. Tam poznałam zobowiązania, które wspólnota daje w codzienności, czyli modlitwę osobistą, codzienną modlitwę małżeńską, codzienną modlitwę rodzinną, czytanie Pisma Świętego. Okazało się, że przez te 15 dni da się to wszystko robić. Wtedy poczułam, że ta relacja z Panem Bogiem musi być bardzo codzienna. Musi być zanurzona w codzienności. Tego nie da się zrobić od święta. Nie może być tak, że Pana Boga zapraszam tylko w kilka rejonów, a w inne nie, bo dalej nie uda mi się żyć faktycznie z Nim.
Dalej popełniam różne błędy i upadam, mam lepsze i gorsze dni, ale dla mnie osobiście największą łaską jest to, że przez te już osiem lat mam namiot spotkania, czyli taką modlitwę myślną, która trwa 15-25 minut. Oczywiście, muszę walczyć o ten czas i ułożyć sobie modlitwę odpowiednio w planie dnia.
Ramowo mamy ustalone, że zaraz po położeniu dzieci spać ja i mój mąż siadamy sobie oddzielnie do namiotu spotkań. Dla mnie to jest taki moment, kiedy ładuję się na kolejny dzień i mogę oddać Panu Bogu to, co nie wyszło, mogę się zastanowić, co zrobić dalej, poczytać Słowo Boże i rozważyć, co On chce mi powiedzieć. To jest dla mnie podstawa podstaw.
Jesteście też pod opieką kierownika duchowego, prawda?
Tak, od kilku lat udaje mi się mieć stałego spowiednika i to jest duża pomoc. Kolejna kwestia to rekolekcje. Co roku jeździmy na długie-15 dniowe rekolekcje. Czasami udaje się nam w międzyczasie jeszcze pojechać na krótkie. To jest taki czas, kiedy mogę zaczerpnąć sił, a potem sobie o tym przypominać. W codzienności nie mam czasu, żeby chodzić codziennie na Eucharystię – przynajmniej jeszcze nie udało mi się go znaleźć, może jak dzieci trochę podrosną? Te 15 dni, kiedy mogę się modlić przed Najświętszym Sakramentem, kiedy mamy codzienne konferencje, rozmawiamy z innymi, którzy są na tej samej drodze, bardzo mnie ładują.
Bardzo dużo daje mi też wspólnota – to, że jesteśmy otoczeni ludźmi, którzy też są wierzący i tak naprawdę z biegiem lat jest ich coraz więcej. To są osoby nie tylko z naszego kręgu, ale także osoby z różnych rekolekcji. Od kilku lat staramy się też posługiwać – niezależnie od tego, że jesteśmy rodzicami piątki synów, małych dzieci, to jeździmy na rekolekcje jako animatorzy i staramy się dawać z siebie innym.
Czytaj także:
„Żadna podróż nie jest tak ekscytująca jak życie z 7 dzieci pod jednym dachem” (wywiad)
Nie jest czasami tak, że jesteś przytłoczona domem, macierzyństwem, małżeństwem – tak po prostu? Co jest dla Ciebie najtrudniejsze w tych trzech sferach: macierzyństwie, małżeństwie, wychowywaniu dzieci?
Te trudniejsze dni szczególnie zdarzają się mi późną jesienią, kiedy robi się ciemniej na dworze (śmiech). Tak poważnie, w wychowaniu dzieci najtrudniejsze dla mnie jest to, żeby przyjąć, że ja mam prawo popełniać błędy i będę je popełniać. Nie jestem i nie będę ideałem, który perfekcyjnie wychowa nasze dzieci i nie popełni nigdy żadnego błędu. Gdzieś jednak odzywa się we mnie mój perfekcjonizm.
Kolejną rzeczą przy macierzyństwie wielodzietnym jest znajdowanie czasu dla każdego dziecka oddzielnie. Bardzo się staramy, i ja, i mąż, znajdować czas dla każdej osoby. Wykorzystujemy każdy moment, łącznie z wyjazdem na zakupy z jednym synem, żeby wtedy tylko z nim porozmawiać. Z takich rzeczy przyziemnych, to po prostu niewyspanie, które również wpływa na moje samopoczucie i na to, że czasami widzę świat bardziej ciemno.
A małżeństwo?
W małżeństwie nie widzę tego, co jest trudne. Raczej to, co jest ważne, żeby to małżeństwo było dobre. Na tym bym się skupiła. Bardzo ważne jest to, żeby mieć wspólny czas razem. Mimo tego, że mamy gromadkę dzieci, to bardzo się staramy z mężem, by wieczory był nasze. Dbamy o ciszę, w której rozmawiamy i jesteśmy razem, oraz o to, aby nie uciekać każde w swoje rzeczy, tylko opowiedzieć sobie, co tam u nas słychać i czym żyjemy.
To, co jest bardzo istotne dla nas, to modlitwa małżeńska. Widzimy, że jak mamy czas, w którym nam ta modlitwa nie wychodzi, bo dla przykładu zasypiamy, to zaczyna się to mocno odbijać na relacji i widać, że czegoś zabrakło. Bez tej jedności i jednego frontu ani nie uda nam się wychować dzieci, ani nam się nie uda przejść przez życie razem bez pokiereszowań.
Nie każda forma modlitwy jest dla każdego małżeństwa. Mąż i żona muszą się w pewnej formie odnaleźć i to trzeba razem „przećwiczyć”. Jak wygląda Wasza modlitwa małżeńska?
Kiedyś ksiądz nam powiedział, że bardzo ważne jest, byśmy odnosili się w czasie naszej modlitwy do sakramentu małżeństwa. Kapłan przy każdej Eucharystii odnawia sakrament kapłaństwa, a my jako małżonkowie często o tym zapominamy. W sakramencie małżeństwa jesteśmy razem z Bogiem.
Mówimy „Ojcze nasz”, „Zdrowaś, Maryjo”, a dalej przechodzimy do próśb, podziękowań, przeproszeń, ale właśnie w odniesieniu do sakramentu małżeństwa. Staramy się trzymać tej zasady, że modlimy się tak, by nikt do nas nie mógł dołączyć. Modlimy się bardzo intymnymi, swoimi sprawami. Oczywiście modlimy się za nasze dzieci, pamiętając o wszystkich dookoła. Na koniec modlimy się za zmarłych z naszych rodzin i wszystkich zmarłych. To jest modlitwa standardowa. Czasami ją zmieniamy: sięgamy po Pismo Święte, modlimy się dziesiątką różańca.
Czytaj także:
Bizneswoman z szóstką dzieci. „Mnożymy miłość”
W rodzinach wielodzietnych bardzo inspiruje mnie to, że często są bardzo zżyte, a do tego jeszcze organizacyjnie w wielu rzeczach ich członkowie wzajemnie sobie pomagają. Starsze dzieci poczuwają się do odpowiedzialności, żeby pomagać młodszemu rodzeństwu. Też zachęcacie starszych synów, by pomagali młodszym, czy to wypływa z nich samych?
Zupełnie tego nie inicjujemy. Dużo prawdy jest w tym, że jak my traktujemy dzieci, tak one traktują kolejną osobę. Czasami sobie myślę, że to, co włożyliśmy na początku w pierwsze czy drugie dziecko, to bardzo procentuje teraz. Nasze dzieciaki są bardzo troskliwe, otwarte na siebie i pomoc sobie nawzajem. Zdarza mi się poprosić o coś, ale przyjmuję odmowy. Maluchy nie ze wszystkim sobie poradzą, więc naturalnie idą do starszych braci poprosić o pomoc, bo widzą na przykład, że ja mam zajęte ręce i zanim się doczekają mojej pomocy, to trochę potrwa.
Po drugie, oni cieszą się tym, że mogą dawać innym coś z siebie. Dzięki temu czują się ważni, wartościowi, widzą, że dają sobie radę. Chłopcy widzą, że jak pomagają, to bracia im ufają. Widzą starszego brata, który jest wzorem i przykładem. Dla starszaków to jest fajne, że młodsi mają u nich taki posłuch i że są dla nich bohaterami.
Przywołam tu niemodne obecnie słowo: posłuszeństwo. Czy w Waszej rodzinie funkcjonuje? Chodzi mi tutaj o budowanie autorytetu rodzica, nie o przymuszenie. Jak w świadomości dziecka budujecie autorytet, żeby ono ufało Wam i wiedziało, że to, co mówicie, jest prawdą?
Posłuszeństwo jest bardzo ważne. A ono jest wtedy, kiedy dziecko ufa rodzicowi. To, że dziecko do czegoś przymusimy, nie będzie owocowało w przyszłości. Jeżeli dziecko zrobi coś, bo wie, że może rodzicowi zaufać i że rodzic wie lepiej, to dopiero przyniesie dobry owoc. To pomaga w tworzeniu relacji i nie będzie obdzieraniem dziecka z jego zdania, tylko wspieraniem, stawianiem granic i budowaniem poczucia bezpieczeństwa.
Bez głębszej relacji z dzieckiem starszaki posłuszne nie będą. One potrzebują widzieć, że jak stawiamy granice, to rzeczywiście je stawiamy i nie będziemy ich naginać, a dwa, że ich zdanie też jest ważne, że wysłuchamy, co mają do powiedzenia, porozmawiamy, wyłuszczymy swoje argumenty. Nie ma buntu u takiego dziewięciolatka w sytuacji, gdy po rozmowie mówimy, że na coś się nie zgadzamy, bo tak będzie lepiej dla niego. Słowo posłuszeństwo ma złą sławę, bo kojarzymy je z tym, że jak dziecko czegoś nie zrobi, to będzie klaps, bicie, a to z tym nie ma nic wspólnego. U nas w domu nie ma kar cielesnych. W ogóle karania staramy się nie używać. Nasze dzieci klapsów nigdy nie dostawały. Mimo to słowo posłuszeństwo funkcjonuje, ale oparte o zaufanie i relacje. O to, że one wiedzą, że rodziców warto posłuchać.
Pozwalacie też dzieciom odczuć konsekwencje ich działań. Jak to dokładnie wygląda?
To jest trudne dla rodziców, dla nas także. Przykładowo, kiedy mój syn się ubiera, a nie chce założyć bluzy, mimo że jest zimno i go o to proszę, to dobrze – niech idzie bez niej. To on zmarznie. Nie biorę dla niego bluzy w torbę. Kiedy jesteśmy na przyjęciu i dziecko pyta, czy może zjeść szósty kawałek ciasta, to daję mu sygnał, że mu pozwalam, ale zaznaczam, żeby wybrał, bo to jego będzie bolał brzuch, nie mnie. To naturalne pozwolenie na konsekwencje.
Mniej naturalne jest to, że jeśli nie zdąży odrobić lekcji, to nie będzie czasu na zabawę. Jeżeli szybko się nie wykąpiecie, to nie będzie czasu na czytanie książki. To pokazuje im, że w życiu jak się podejmuje decyzje, to coś się z tym wiąże. Nasze dzieci są nauczone, że np. branie śniadania do szkoły czy worka na basen to jest ich odpowiedzialność. To one chodzą do szkoły. Jeżeli czegoś nie dopilnują, to one ponoszą konsekwencje, nie ja.
Czytaj także:
Mamy małych dzieci są skazane na duchową banicję?