Czy udane wesele oznacza stoły uginające się od mięs i tańce do białego rana? Marta i Dawid udowodnili, że da się przeżyć ten dzień zupełnie inaczej.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Martę i Dawida Piotrowskich z Krakowa jeszcze przed ślubem łączyło wiele rzeczy. Przede wszystkim duchowość – poznali się na pielgrzymce dominikańskiej, potem przez lata związani byli z zakonnikami w białych habitach. Oboje lubili też przełamywać schematy, dlatego przez lata zaangażowani byli w organizację rekolekcji – wyjątkowych, bo autostopowych. I ostatnia rzecz – żadne z nich nie przepadało za tańcem. Tych wspólnych spraw było i jest oczywiście znacznie więcej, ale te trzy ostatecznie zaważyły na tym, jak wyglądał dzień ich wesela.
Wesele po naszemu
„Od początku najważniejszy był dla nas ślub – podkreśla Marta. – Pierwsze, o co zadbaliśmy po zaręczynach, to zaproszenie bliskiego nam kapłana, aby pobłogosławił sakrament. Potem zaczęliśmy zastanawiać się, co zrobić z weselem. Początkowo planowaliśmy tylko obiad dla najbliższej rodziny, bo żadne z nas nie miało ochoty na typową zabawę weselną. Ale potem zaczęliśmy wyobrażać sobie, jak mogłaby wyglądać impreza, na której sami chcielibyśmy być”.
Efekt tych rozważań był absolutnym wyjściem poza typowe, ślubno-weselne klimaty. Choć zaczęło się niepozornie. „Ślub był bardzo tradycyjny, katolicki. Potem życzenia i spacer na pierwszą część świętowania, którą był obiad dla najbliższej rodziny. Wszystko odbywało się uroczyście, elegancko” – wspominają małżonkowie.
Po części oficjalnej przyszedł czas na świętowanie w towarzystwie przyjaciół i znajomych. Zmieniła się aranżacja sali – stoły dotychczas ustawione w podkowę zamieniono na szwedzki bufet. Ale gościom nie dane było długo ucztować.
Gra miejska na weselu?
„Rozpoczęliśmy klasycznym toastem – opowiada Dawid – a potem przyszedł czas na pierwszy taniec. Ale że, jako się rzekło, nie lubimy tańczyć, to poprowadziliśmy gości do… poloneza. Potem była chwila na jedzenie i wyruszyliśmy na zasadniczą część imprezy”.
A tą zasadniczą częścią była… gra miejska, zorganizowana przez Nowożeńców. Do współpracy zaprosili dziesięć par spośród zaproszonych gości, którym zaproponowali rolę tzw. „punktowych”. Sami – oczywiście nadal w ślubnych strojach – objęli stanowisko w miejscu najbliższym ich sercu, pod drzwiami klasztoru dominikanów.
„Ślub braliśmy 30 kwietnia, więc wiadomo, że wieczory bywają chłodne. W zaproszeniach zaznaczyliśmy, że goście mają się ubrać ciepło i wygodnie i że nie zależy nam na elegancji. Stąd na zdjęciach z imprezy obok kolegów w koszulach z krawatami nietrudno znaleźć osoby w sportowych bluzach” – śmieje się Dawid.
Goście zostali podzieleni na drużyny i otrzymali mapkę Starego Miasta. Dla utrudnienia zabawy usunięto z niej miejsca, w których znajdowały się kolejne stanowiska – dopiero wykonanie zadania na jednym punkcie skutkowało otrzymaniem naklejki z brakującym fragmentem mapy.
Zadania były przeróżne – był i quiz o dominikańskich świętych, i rysowanie pamiątkowych obrazków dla Młodej Pary. A żeby układanie wierszyków z imionami Nowożeńców nie okazało się zbyt banalnym wyzwaniem, trzeba było w nich użyć słów typu „glebogryzarka” czy „bąbelek”.
Najważniejszy sakrament
Przed północą nastąpił finał gry – policzono punkty, wyłoniono zwycięzców, wręczono nagrody. Potem przez chwilę zrobiło się całkiem tradycyjnie – zjedzono tradycyjny tort, odbyły się tradycyjne oczepiny, a wybrana za pomocą welonu i muszki nowa Młoda Para odtańczyła wraz z pozostałymi gośćmi tradycyjne… kaczuszki.
Zabawa trwała do białego rana. Marta i Dawid wyciągnęli rękę do tych wszystkich, którzy nie wyobrażają sobie wesela bez tańców – udostępnili laptopa z muzyką i nagłośnienie. Zdecydowanie większym zainteresowaniem cieszyły się jednak rozłożone w różnych miejscach sali planszówki, które goście oblegali aż do świtu.
„Opowiadamy o weselu, ale najważniejszy był dla nas pierwszy etap, sakrament – podkreśla jeszcze raz Marta. – A i wesele bez Pana Boga nie doszłoby do skutku – na szczęście postawił na naszej drodze mnóstwo ludzi, którzy mieli dużą wyrozumiałość do naszych dziwnych pomysłów. Dzięki temu ten dzień mógł być dokładnie taki, jak chcieliśmy”.
Czytaj także:
Chciała zatańczyć z tatą na weselu. Przeniosła więc wesele do szpitala
Czytaj także:
Jak na pierwszą randkę poszłam… na wesele