separateurCreated with Sketch.

Ks. Marek: Mnie się wydawało, że ja depresję zamodlę. Ale to nie katar, to choroba, która realnie zagraża życiu

DEPRESJA
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
W moim przypadku było tak, że im gorzej się czułem, tym więcej uciekałem w gry internetowe i pornografię. Pierwsze słowa, które powiedziałem w gabinecie, to nie „Szczęść Boże”, nie „Dzień dobry”, ale „Proszę mnie ratować”.
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Katarzyna Szkarpetowska: Jak długo choruje ksiądz na depresję?

Ks. Marek: Choruję od trzech lat, leczę się od roku.

Dlaczego dopiero od roku?

Wcześniej nie miałem siły zmierzyć się z chorobą. Nie miałem odwagi przyznać – przed sobą ani przed innymi – że jestem chory. Wypierałem problem.

Wydawało mi się, że sam uporam się z tym niechcianym stanem, bez pomocy z zewnątrz. Myślałem: Nie z takich opresji wyciągałem ludzi. Inni pytają mnie, jak żyć, daję im rady z ambony, w konfesjonale, a sobie nie pomogę?

Skoro potrafię podźwignąć innych, to i siebie podźwignę...

Dokładnie tak. Ale nie udźwignąłem. Pamiętam, jak któregoś popołudnia siedziałem w konfesjonale, to było przed świętami. W kolejce do spowiedzi ustawiło się kilkadziesiąt osób.

Okres przedświąteczny to taki czas, kiedy w kościele pojawiają się również ci, którzy dość rzadko w nim bywają. Dla księdza to szansa, żeby tym ludziom powiedzieć dobrą nowinę o Bogu, który ich kocha, dla nich to szansa, żeby tę dobrą nowinę – słowo nadziei o swoim życiu – usłyszeć. Czułem się jednak tak beznadziejne, fizycznie i psychicznie, że nie byłem w stanie mówić o nadziei. Sam byłem z niej wypłukany.

Mieszka ksiądz na plebanii. Mieszkają tutaj też inni kapłani – księdza koledzy, ksiądz proboszcz. Oni nic nie zauważyli? Księdza stan ich nie zaniepokoił? 

Zauważyli, że dzieje się ze mną coś niepokojącego, dostawałem od nich takie sygnały, chociaż do końca nie wiedzieli, co mi jest, a ja nie mówiłem. Wiedziałem, że mam wokół siebie ludzi, których mogę poprosić o pomóc, którym mogę się zwierzyć, ale nie chciałem, nie czułem się na siłach, poza tym wstydziłem się.

Choroby ksiądz się wstydził?

Osoba duchowna w poczekalni u psychiatry to nie jest widok, do którego społeczeństwo jest przyzwyczajone. Bardzo wielu księży, chociaż cierpi na depresję, nie mówi o tym głośno. Osoby duchowne często nic z tym nie robią, decydując się tym samym na ogromne cierpienie.

Bo proszę sobie tylko wyobrazić: jest pani chora na nowotwór – bo depresja jest jak nowotwór – i nikomu nie może o tym powiedzieć. Czy to nie spotęgowałoby jeszcze cierpienia?

Ludziom wydaje się, że jako osoby duchowne mamy jakąś supermoc, która sprawia, że jesteśmy odporni na trudności, które niesie z sobą życie. Ksiądz to ten, który jest zawsze gotowy stawić czoła wszelkim przeciwnościom – tak myślimy. Tymczasem my nie jesteśmy herosami. Jak każdy mamy swoje słabości i dźwigamy swoje krzyże. Nie jesteśmy nadludźmi, ale ludźmi.

Jak, w najbardziej krytycznym momencie choroby, wyglądała księdza relacja z Bogiem?

Hmm... Pierwsze, co przychodzi mi na myśl, to słowa z piosenki Dżemu „List do M”: „Wyobraziłem sobie, że nie ma Boga”. Miałem poczucie, że moja modlitwa odbija się od jakiejś niewidzialnej ściany. Riedel śpiewał: „Samotność to taka straszna trwoga”. Dla mnie taką trwogą była depresja.

Zresztą, każda depresja jest samotnością. To niewyobrażalne cierpienie i ból. W którymś momencie człowiek już po prostu nie wie, co go boli. Boli go całe życie. W moim przypadku było jeszcze tak, że im gorzej się czułem, tym więcej uciekałem w gry internetowe i pornografię, ale to nie było rozwiązanie. To było coś w rodzaju znieczulenia – takiego na chwilę, na dany moment, a potem czułem się tylko gorzej.

Co spowodowało, że w końcu przyznał ksiądz, że potrzebuje pomocy, i udał się do specjalisty?

Objawy depresji nasilały się. Któregoś dnia obudziłem się i po prostu nie chciałem żyć. Miałem dość: tego smutku, rozczarowania sobą i życiem... To było zbyt wiele. Każdy następny dzień zaczynał się tak samo. Budziłem się ociężały, opuchnięty na twarzy, tak jakbym był na kacu, a przecież byłem całkowicie trzeźwy, potem walka z samym sobą, by wstać z łóżka, wziąć prysznic…

Ktoś z boku mógłby pomyśleć, że to było lenistwo. A to była niemoc. Non stop odczuwałem zmęczenie, na nic nie miałem ochoty, a już tym bardziej na kontakt z ludźmi. Zwykły dyżur w konfesjonale był tak wyczerpujący jak wejście na Mount Everest. Po jednym z takich dyżurów – ja, ksiądz – wpisałem w Google: lekarz psychiatra.

Na stronie internetowej, która mi się wyświetliła, pojawiło się kilkunastu specjalistów. Pod każdym nazwiskiem znajdowała się informacja o lekarzu – wykształcenie, dorobek zawodowy itd. Nie miałem nawet siły tego czytać. Zapisałem nazwisko i numer telefonu pierwszego lekarza z listy. Następnego dnia, z samego rana, zadzwoniłem i umówiłem się na wizytę.

Pamięta ksiądz swoje odczucia, które tej wizycie towarzyszyły?

Z jednej strony odczuwałem wstyd, a z drugiej cały czas miałem tylko jedną myśl: niech to już się skończy. Na wizytę umówiłem się w innym mieście, gdzie nikt mnie nie zna. W poczekalni siedziały dwie kobiety i ja, bez koloratki, ubrany po cywilnemu. Pierwsze słowa, które powiedziałem w gabinecie, to nie „Szczęść Boże” (chociaż kilka minut później padło zdanie, że jestem księdzem), nie „Dzień dobry”, ale „Proszę mnie ratować”.

Psychiatra przeprowadził wywiad lekarski i przepisał leki, które nadal biorę. „Po dwóch, trzech tygodniach powinien pan poczuć się lepiej”, powiedział. Ja lepiej poczułem się dopiero po miesiącu. Na tej pierwszej wizycie psychiatra zasugerował, bym rozważył podjęcie psychoterapii. Zdecydowałem się na nią dopiero trzy miesiące później.

Co ksiądz powiedziałby sobie sprzed trzech lat, gdy choroba dopiero raczkowała?

Powiedziałbym: „Chłopie, zasuwaj do lekarza!”. Mnie się wydawało, że ja depresję zamodlę. Owszem, modlitwa jest ważna, nawet bardzo, ale depresja to choroba i sama nie przejdzie. To nie katar ani przeziębienie. To choroba, która realnie zagraża życiu. Potrzebne jest wsparcie farmakologiczne, często też właśnie psychoterapia.

Nierzadko osoby chore na depresję słyszą od swoich bliskich, ale też od nas, kapłanów: „Wyzdrowiejesz, ale musisz więcej się modlić”. Nie chcę powiedzieć, że ci, którzy udzielają tego typu rad, mają złe intencje, bo zapewne chcą jak najlepiej, ale wyrządzają osobie chorej ogromną krzywdę – pogłębiają jej ból, chory zaczyna szukać winy w sobie.

Skąd w nas ta tendencja do „zamadlania” problemów, zamiast ich rozwiązywania?

Myślę, że jest to w pewnym sensie ucieczka. Jest w nas jakaś skłonność do przerzucania odpowiedzialności za swoje życie na innych, w tym na Pana Boga. A On po to dał nam rozum, byśmy z niego korzystali. „Wiara i rozum są jak dwa skrzydła”, mówił papież Jan Paweł II.

Choroba sprawiła, że dziś łatwiej czy trudniej przeżywać księdzu swoje kapłaństwo?

Cały czas biorę jeszcze leki i chodzę na psychoterapię. Na pewno mam w sobie więcej wrażliwości. Więcej słyszę i czuję. Kiedy prowadzę rozmowy duchowe czy spowiadam w konfesjonale, to – że tak powiem – nie mam problemu z rozeznaniem, w jakiej kondycji nie tylko duchowej, ale i psychicznej jest dana osoba.

Zdarza się też, że sugeruję penitentowi czy osobie, która przychodzi porozmawiać, wizytę u psychiatry bądź psychoterapeuty.

Jak ludzie wtedy reagują?

Różnie. Raz tylko zdarzyło się, że osoba odwróciła się na pięcie i powiedziała, że „nie po to przyszła”. Zazwyczaj ludzie mówią, że przemyślą, że się zastanowią. Czasami płaczą. Niektórzy wracają i dziękują.

Na pewno nie wolno ludzi do niczego zmuszać, naciskać na nich. To musi być ich własna decyzja.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.