Tysiąc dwieście przeszczepów szpiku. Dokładnie tyle, ile istnień ocalił Oskar Schindler. Kiedy ta myśl, może nawet dokładny plan ratowania życia chorych, zrodziła się w głowie prof. Aleksandra Skotnickiego, nie miała nic wspólnego z tanią analogią. Ani z pomysłem, by zapewnić sobie miejsce w pamięci ludzkiej czy w historii.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Plan był naturalną konsekwencją myślenia profesora o świecie, w którym on, lekarz hematolog, ma wystarczające narzędzia, by dać choremu drugie życie. I nie szuka w tym dawaniu rozgłosu czy sławy, lecz jedynie potwierdzenia, że medycyna czasami może zatriumfować nad śmiercią.
Oskar Schindler też posiadał narzędzia…
Nie dostał tych narzędzi w prezencie ani z przydziału. Musiał długo na nie pracować, przejść kolejne etapy: od ciężkiej pracy w prosektorium, wolontariatu u prof. Juliana Aleksandrowicza, który w 1958 r. w szpitalnej świetlicy przeprowadził pierwszy przeszczep szpiku, przez zagraniczne staże. Te szkolenia uświadomiły mu, że młode dziewczyny i chłopcy, którzy umierali w Krakowie na ostrą białaczkę, mogliby nadal żyć. I ta niesprawiedliwość, nie tyle geograficzna, ile ekonomiczna, zrodziła w Skotnickim silną potrzebę, by dorównać medycynie światowej – i dokonać tego w starym, wiekowym budynku. W swym śnie budował nowoczesną klinikę, w której dokonywałyby się cuda.
Hematologia krakowska jest dziś nowoczesnym, wypieszczonym, udanym dzieckiem Skotnickiego. Takim, którym można i trzeba się chwalić. Tysiąc dwieście osób narodziło się tutaj na nowo, a ich historie mają nie tylko symboliczny, ale czasem wręcz magiczny wymiar. Tak jak los znanej osoby publicznej, której ojciec był więźniem niemieckiego obozu koncentracyjnego w Gross-Rosen, a wcześniej więźniem politycznym Pawiaka jako żołnierz AK. Pacjent nie miał dawcy w rodzinie, na szczęście odnaleziono w Niemczech jego genetycznego bliźniaka. Dziś w tym człowieku płynie niemiecka krew. Biologia i medycyna, jak podkreśla profesor, przekraczają wszelkie granice, są niezależne od narodowości, religii, a nawet koloru skóry.
Oskar Schindler też posiadał narzędzia. Inne i, jak mawia Skotnicki, niewspółmiernie uboższe od tych, które on dziś ma w swoich rękach. By ich użyć, musiał narazić swoje życie i los najbliższych. Niemiecki przedsiębiorca, agent Abwehry uratował tysiąc dwustu krakowskich Żydów, dając tym heroiczny przykład człowieczeństwa, działania ponad podziałami, podjęcia najwyższego ryzyka. Ratując ich, ocalił także rzeczywistość przedwojennego miasta, gdzie co czwarty obywatel miał żydowskie pochodzenie. Nie zrobił tego rozmyślnie, ale tworząc swoją listę, umożliwił mu przetrwanie we wspomnieniach i obrazach każdego z tych, którzy się na niej znaleźli. I ten ich świat musiał się kiedyś spotkać ze światem profesora, dla którego pamięć, jej każdy ślad, traci wymiar prywatności. W którym przypadek poszczególnego człowieka staje się symbolem, a może odzwierciedleniem losów większości. Profesor, tym razem z rozmysłem, bez żadnej przypadkowości, postanowił kolejny raz uratować zaginiony świat Krakowa sprzed wojny. W konferencjach, publikacjach i wystawach. To jego mikrobiologia przeszłości.
Polacy z arki Schindlera. Fragment rozmowy z prof. Skotnickim
Historia Schindlera to nie tylko Żydzi. To także Polacy.
Prof. Aleksander Skotnicki: To najlepiej pokazuje, jakim człowiekiem był Oskar Schindler i że spiskowe teorie nie mają żadnego sensu ani żadnych podstaw. Deutsche Emailwarenfabrik to w znacznej części także Polacy, dla których praca tu oznaczała lepsze i bezpieczniejsze życie. Chroniła przed wywózką na roboty do Niemiec, dawała mocne papiery na wypadek zatrzymania, lepsze przydziały jedzenia. Jak mówiła zatrudniona w niej Barbara Lasoń, to była oaza przetrwania. Ligia Baran opowiadała z kolei, że pracownicze obiady w fabryce były niemal normalnymi posiłkami, co w okupacyjnych warunkach już było luksusem. Zapamiętała, że Oskar Schindler zawsze wiedział, kiedy na inspekcję ma przyjść Amon Goeth, i kazał jej ostrzegać wszystkich, przede wszystkim starszych i chorych Żydów. „Lili, daj pozor”, mówił wtedy do niej po czesku.
W pana książce o Schindlerze relacje polskich pracowników Emalii zajmują dużo miejsca.
Udało mi się dotrzeć do szesnastu byłych polskich pracowników, bo uważałem, że ich świadectwo jest równie ważne. Prawdziwe. Żydzi skazani byli instytucjonalnie na śmierć, ale Polak też mógł być zabity w każdej chwili. Ich opowieści pokazują, kim był Schindler. Stanisław Borowski ma dziś dziewięćdziesiąt sześć lat, rozmawiałem z nim kilka dni temu. Nie wychodzi już z domu, mieszka u córki w Gliwicach, ale wciąż bardzo dobrze pamięta tamten okres. W czasie wojny trafił z Sanoka do przymusowej pracy właśnie w fabryce Schindlera. Nie miał nikogo, nie miał pieniędzy, w tamtym czasie najpewniej by zginął. To Schindler przyczynił się do tego, że przeżył wojnę. Borowski wspomina, jak kiedyś pracował wraz z żydowskimi robotnikami przez całą zimną noc. Schindler spotkał go rano: zobaczył przed sobą przemarzniętego i wycieńczonego chłopca. Spytał go, czy coś jadł, wziął go do kantorka, porządnie nakarmił i dał kartkę do magazynu na ciepłe ubranie. Takie gesty decydowały o przetrwaniu. Na co mógł liczyć Schindler, pomagając biednemu polskiemu chłopcu z Sanoka? Opiekował się nim do końca, proponował nawet ewakuację do Brünnlitz. To pokazuje, jak bardzo czuł się odpowiedzialny za swoich pracowników[1].
Maria Ogiegło-Orlińska, zagrożona wywózką do Niemiec, dzięki przyjaciołom z AK dostała pracę w Emalii, która dawała pełne bezpieczeństwo. To ona przekazała mi informację o tym, jak pewnego dnia Schindler wręczył niespodziewanie kilkunastu polskim pracownikom wypowiedzenia i koperty z pieniędzmi. Jednym gestem uciął protesty i kazał się już w pracy nie pokazywać. Następnego dnia na Lipową po te właśnie osoby przyjechało gestapo. A dzień przed wejściem Rosjan zjawił się w Emalii, u Marii, która była wtedy szefową jego biura, wręczył jej zwitek banknotów z kieszeni („To wszystko, co mam” – tłumaczył) i kazał rozdać wszystkim polskim pracownikom. Jak twierdzi Maria Ogiegło-Orlińska, obecnie doktor medycyny, Schindler wyjechał z Krakowa z listami bezpieczeństwa wystawionymi między innymi przez żołnierzy AK i BCh.
To pokazuje, że Schindler pomagał wszystkim, którzy byli w niebezpieczeństwie. Wielu pracowników wspomina też garnki z Emalii, które dostawało się z różnych okazji. Były najbardziej wartościową wojenną walutą.
Te emaliowane garnki w warunkach wojennych można było wymienić na dowolny towar, przede wszystkim na jedzenie. To był talon na lepsze życie, artykuł prawie strategiczny.
Miał pan plan, by odtworzyć przy Lipowej taką fabrykę?
W Olkuszu pod Krakowem jest fabryka naczyń emaliowanych, która nawet podobnie się nazywa (a raczej nazywała, bo już nie istnieje), czyli Emalia. Postanowiłem przekonać jej dyrektora, by podarował Krakowowi stuletnią niemiecką maszynę do produkcji garnków, by można ją było eksponować w muzeum na Zabłociu, co też w końcu się stało. Do dziś, choć minęło kilkanaście lat, świetnie pamiętam tę wizytę. Dla mnie pobyt na terenie zakładu, w którym wciąż trwała produkcja, był niesamowicie fascynujący, a nawet wzruszający. Obserwowałem, jak wycina się rondle z blachy, a potem wypala sztuka po sztuce w wielkich piecach, i przez chwilę mogłem się poczuć jak moi Schindlerowcy, gdy pracowali u Oskara podczas wojny. Wysłuchałem historii wielu osób zatrudnionych przy Lipowej i zawsze mi powtarzały, że przetrwały dzięki „garnkom życia”, dokładniej: dzięki zapisowi w papierach, że pracują dla III Rzeszy, wytwarzając menażki dla żołnierzy Wehrmachtu. Dlatego Emalia nie była tylko ciekawostką, ale poszukiwaniem śladów moich przyjaciół. Chodziłem wówczas po hali, dotykałem blaszanych uchwytów, a potem kupiłem również parę nowych egzemplarzy w firmowym sklepie, by zawieźć je do Beer Szewy i podarować Geni Wohlfeiler-Manor. Jak bardzo te garnki były cenne dla dawnych pracowników fabryki, świadczy choćby fakt, że polska pracownica Schindlera Halina Bilińska trzymała je w domu aż do śmierci, w dobrze wyeksponowanym miejscu. Dziurawe, odrapane, nic praktycznie niewarte z napisem DEF (Deutsche Emailwarenfabric). Dostałem je później od córki pani Haliny i niosłem do domu w starej siatce. Moja rodzina kpiła ze mnie, że chodzę jak jakiś dziad ze złomem po Kazimierzu, ale ja czułem, że to nie jest tylko złom i to nie jest tylko grzebanie w przeszłości.
*Fragment książki „Arka. Opowieść o życiu i przetrwaniu. Aleksander Skotnicki w rozmowie z Katarzyną Kachel i Maciejem Kwaśniewskim”, Znak 2019
**Tytuł, lead, skróty pochodzą od redakcji Aleteia.pl
[1] W 2015 roku zwróciłem się w liście do prezydenta Gliwic z prośbą o uhonorowanie mieszkańca jego miasta Stanisława Borowskiego jako weterana II wojny światowej i byłego pracownika fabryki Emalia Oskara Schindlera, aktywnego świadka historii. Dwudziestego ósmego września pan Stanisław został zaproszony do Miejskiej Biblioteki Centralnej, gdzie został mu wręczony Dyplom Honorowego Obywatela Gliwic, po czym zaproszeni goście wysłuchali jego historii o Oskarze Schindlerze.
Czytaj także:
Uciekł z Auschwitz dzięki Polakowi. O tej historii mówi się w USA
Czytaj także:
Uratował przed Holokaustem 669 dzieci. Oto niespodziewane spotkanie po 50 latach
Czytaj także:
Polak uratował setki Żydów, historia milczała. Świat po latach poznaje „drugiego Schindlera”