Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Bardzo głupi pomysł
Katarzyna Szkarpetowska: Opowiadałeś mi, że już w szkole podstawowej zacząłeś oddalać się od Boga. Zainteresowanie duchowością, jak powiedziałeś, wróciło z mocą, gdy miałeś siedemnaście lat. Co sprawiło, że tak się stało?
Arkadiusz Łodziewski: Byłem wtedy w liceum gastronomicznym. Katechezy uczył nas ksiądz w sędziwym wieku, dziś już świętej pamięci. Chodził w połatanej sutannie, do szkoły dojeżdżał starym rowerem. Gdy prowadził katechezę, niestety wszyscy uczniowie mu przeszkadzali, ja również.
Nie potrafił utrzymać dyscypliny, wyegzekwować naszej uwagi. Był niestanowczy, nieasertywny. Chyba właśnie dlatego wszyscy wchodzili mu na głowę. I mimo że nie byliśmy nie wiadomo jak zepsutą młodzieżą, to nie mógł prowadzić tych lekcji. Dziś wiem, że wtedy mocno działał zły duch, z czego ani ja, ani moi koledzy i koleżanki nie zdawaliśmy sobie sprawy.
Po kilku miesiącach sędziwego kapłana zastąpił inny ksiądz – młody, energiczny, wesoły. Pamiętam, że na pierwszej lekcji powiedział: „Nie będziemy się modlić i mówić o Bogu”. To sprawiło, że w klasie nastąpiły cisza, niedowierzanie i szok. Wiedział, jak nas podejść i prowadził do Pana Boga w sposób sobie i Jemu wiadomy.
Na przykład przez pół godziny lekcyjnej rozmawiał z nami o jedzeniu, o gotowaniu, po czym przez piętnaście minut prowadził nas do Pana Jezusa. Umiał nas zdobyć dla nieba i tego się od niego nauczyłem – że żadna teologia nie pomoże, jeżeli nie zdobędziemy najpierw serca człowieka. Nowy ksiądz zorganizował wyjazd do Częstochowy. Pojechała cała klasa. Wstyd się przyznać, ale wraz z kolegami wymyśliliśmy coś bardzo głupiego, mianowicie wpadliśmy na pomysł, żeby pójść pod obraz Matki Bożej i tam poprzeklinać. Chcieliśmy sprawdzić, nie wiadomo po co, czy się da. W dodatku założyliśmy się o to, który z nas zrobi to najlepiej.
Wiem, że było to bardzo bezmyślne z naszej strony i z całą pewnością pod wpływem złego ducha. To, co wydarzyło się potem, zaważyło praktycznie na całym moim życiu. Uklęknąłem przed obrazem Matki Bożej i chciałem przekląć, ale jakaś siła sprawiła, że nie mogłem wypowiedzieć ani jednego słowa. Odebrało mi mowę.
Nie byłem w stanie odezwać się nawet do kolegów. Przeraziłem się i uciekłem spod obrazu, błagając w myślach Pana Boga, aby wrócił mi głos. Pamiętam, że stanąłem wtedy przy skrzynce z intencjami do Matki Bożej i napisałem: „Maryjo, proszę Cię, nawróć mnie, ale tak konkretnie”. Mowę po kilku minutach odzyskałem.
Po powrocie z pielgrzymki przez dwa tygodnie, dzień w dzień, chodziłem do kościoła – po prostu czułem takie pragnienie. Potem pojawiły się biwaki, wino, dziewczyny, ogniska i znów wróciłem do stanu jakiejś nieświadomości.
Obudziłem się dopiero osiem lat temu. Spotkałem żywego Pana Jezusa. Odczuwałem radość, która przyszła z zewnątrz, od Boga. Ona nie wykiełkowała w moim sercu, ale była w nie przez Pana Boga wlewana. Usłyszałem proste, pełne miłości słowa: „Kocham cię. Właśnie takiego”.
Takiego – czyli jakiego?
Połamanego, poturbowanego.
Poturbowny, ale kochany
Czym byłeś w tamtym czasie poturbowany?
Niespełnionym związkiem, niezrealizowanymi marzeniami, życiem z dala od sakramentów. Przed nawróceniem zabiegałem o byt, o dobra materialne, cieszyłem się z szacunku, który był jedynie grą pozorów. Miałem satysfakcję z posiadania rzeczy, które były makietą w moim życiu.
Wszyscy moi znajomi, których miałem, a którzy byli znajomymi tylko dlatego, że mieli w tym jakiś interes, odeszli. Pojawili się nowi ludzie – w pewnym sensie prawdziwsi.
Przed nawróceniem jedną z moich największych radości był sportowy samochód, który sobie kupiłem. Gdy spotkałem Pana Jezusa, nie mogłem w ogóle uwierzyć, że koncentrowałem się na takich bzdetach. Że coś tak nieistotnego uczyniłem tak ważnym w swoim życiu.
Dzielenie się z innymi miłością Pana Boga, z ludźmi, których nawet nie znasz, sprawia ci radość?
Dla mnie nie ma większej radości na tej planecie, niż dzielić się z innymi miłością Pana Boga.
Pytam, bo przecież najczęściej nie znasz tych ludzi, którym głosisz Dobrą Nowinę. Spotykasz ich na chwilę, wasze drogi najprawdopodobniej nigdy więcej się nie skrzyżują.
Tutaj, na ziemi, być może nie, ale z całą pewnością skrzyżują się w niebie. Ci ludzie to moje siostry i moi bracia w wierze, spędzę z nimi całą wieczność. Kiedyś, gdy już usiądziemy z Jezusem na trawie w niebie, będziemy wspominać ziemskie życie i moment, w którym pierwszy raz spojrzeliśmy sercem w niebo.
Maria Chmura
Czy spotkałeś w swoim życiu osoby, które już tu, na ziemi, promieniowały świętością?
Spotkałem. Jedną z takich osób była pani Maria Chmura – święta, Boża kobieta. Gdy ją poznałem, miała około dziewięćdziesięciu lat. Zaprzyjaźniliśmy się, chociaż nigdy bym nie pomyślał, że mogę zaprzyjaźnić się z dziewięćdziesięcioletnią kobietą. Miała twarz jak taka babuleńka z bajki.
Chodziłem na spotkania wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym, na które przychodziła również ona. Stawała zawsze z tyłu. Spotykałem ją codziennie w gorzowskiej katedrze, do której przychodziła na mszę świętą. Pomyślałem, że fajnie byłoby z nią kiedyś porozmawiać. Czułem, że to nie jest zwykła kobieta.
I któregoś dnia, gdy wracała z kościoła, zagadałem do niej. Zatrzymała się, usiedliśmy na murku. Pamiętam, że padał wtedy deszcz, a murek był mokry, jednak dla niej nie miało to znaczenia. Zaproponowałem, byśmy ukryli się przed deszczem w pobliskiej bramie, a ona, z uśmiechem na twarzy, spytała: „A co, boisz się deszczu?”.
Zapytałem, jak ma na imię. Powiedziała, że Maria. „O, to tak jak nasza Mamusia. A na nazwisko?”. „Na nazwisko mam Chmura”. To mnie jakoś poruszyło. Ona się uśmiechnęła. „Maria Chmura, naprawdę?”. „No tak” – potwierdziła z uśmiechem na twarzy.
I zaczęła opowiadać… że kiedyś mieszkała w Krakowie. Że bardzo dobrze znała Karola Wojtyłę, śpiewała w chórze, którym on się opiekował, jeździła z nim na spływy kajakowe. Pomyślałem: „Boże, jaki skarb jest we wspólnocie i nikt o tym nie wie”. Zaprzyjaźniliśmy się – często po kościele odprowadzałem ją do domu.
Pani Maria każdego dnia przyjmowała komunię świętą dwa razy, takie miała pragnienie. Kiedyś poszliśmy razem na spotkanie wspólnoty. Podczas spotkania wspólnoty odprawiana była msza święta. Pani Maria, jako że wcześniej przyjęła komunię, nie mogła do niej pójść, no bo wiadomo – w jednym dniu można przyjąć Pana Jezusa dwa razy.
Zaproponowałem: „Pani Mario, zapytam księdza i może pozwoli pani przyjąć komunię trzeci raz”. Była troszkę zmieszana, ale nie powiedziała „nie”. I był taki moment w trakcie mszy, kiedy mogłem podejść do księdza i dyskretnie zadać mu to pytanie. Pomyślał chwilę i zgodził się. Wróciłem do pani Marii, taki zadowolony, i mówię: „Załatwiłem, może pani przyjąć trzeci raz”.
I wtedy nastąpiło coś, czego się nie spodziewałem. Pani Maria powiedziała: „Kim ty jesteś? To nie ty załatwiłeś! To Jezus załatwił”. Usiadłem obok niej i mówię: „Panie Boże, już się nie odzywam” (śmiech). Gdy wróciła po komunii, przytuliłem się do niej, a ona powiedziała wtedy: „Pierwszy raz w moim dziewięćdziesięcioletnim życiu przyjęłam Pana Jezusa w komunii trzeci raz w ciągu jednego dnia. Dziękuję”. Kilka tygodni później pani Maria umarła.
Fragment książki „Moja baza jest w niebie. A. Łodziewski w rozmowie z K. Szkarpetowską”, wyd. Salwator.
Tytuł, lead, śródtytuły pochodzą od redakcji Aletei.