Gdy osiem lat temu wysłuchaliśmy pierwszej po konklawe wypowiedzi Franciszka, zastygliśmy w zdumieniu: „Bracia i siostry, dobry wieczór”. A potem był papieski głęboki ukłon przed wiernymi oraz pokorna prośba o modlitwę…
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Pamiętna abdykacja i niespodziewane konklawe
Nigdy nie zapomnę tamtego wieczoru – 13 marca 2013 r. Od chwili, gdy Benedykt XVI niespodziewanie ogłosił swoją abdykację, poruszeni tym wydarzeniem katolicy na całym świecie czekali na kolejne konklawe.
Gdy wreszcie rozpoczęło się ono we wtorek 12 marca, mój telefon właściwie nie milkł. Dzwonili przyjaciele i znajomi, ale indagowali mnie przede wszystkim dziennikarze z różnych mediów: Na kogo stawiam? Czy mam swojego faworyta? Kto najlepiej mógłby poprowadzić Kościół w czasach dojmującego kryzysu?
Czytaj także:
„Papież nie bał się mnie objąć”. Opowieść człowieka zdeformowanego przez chorobę
Niestety, nie miałem ani szczególnie szerokiej wiedzy na temat relacji w Kolegium Kardynalskim, ani tym bardziej zdolności profetycznego przewidywania. Niemniej straceńczo odpowiadałem na zaproszenia kilku redakcji telewizyjnych i radiowych.
W środę późnym popołudniem udałem się do siedziby jednej z prywatnych telewizji. W trakcie programu okazało się, że z komina nad Kaplicą Sykstyńską zaczął unosić się biały dym. Siedziałem w studiu z prowadzącą program dziennikarką i dwoma księżmi, z których jeden był profesorem prawa kanonicznego, a drugi ówczesnym rzecznikiem Konferencji Episkopatu Polski.
Redaktorka zapytała nas o nasze typy. Kanonista stawiła na Włocha – bliskiego współpracownika Benedykta XVI. Rzecznik z kolei był niemal pewien, że kolejnym papieżem zostanie Amerykanin. Ja natomiast konsekwentnie odmawiałem odpowiedzi, ale w końcu wyznałem, że byłbym ucieszony, gdyby nowym biskupem Rzymu został np. kard. Gianfranco Ravasi, przewodniczący Papieskiej Rady ds. Kultury, którego poznałem krótko przed konklawe.
Bergoglio czyli kto?
Gdy wreszcie z balkonu bazyliki św. Piotra protodiakon Kolegium Kardynalskiego Jean-Louis Tauran ogłosił miastu i światu, że na kolejnego następcę św. Piotra został wybrany Jorge Mario Bergolio, który jako pierwszy z rzymskich pontifeksów przybrał imię Franciszek, przez dobrych kilkadziesiąt sekund wraz z innymi w studiu trwałem kompletnie oniemiały.
Ksiądz profesor kanonista był najlepiej, jak się okazało, przygotowany do programu. Wyciągnął z kieszeni listę uczestników konklawe, szybko odnalazł nazwisko i powiedział: „Arcybiskup Buenos Aires, lat 76, jezuita”. Zaczęliśmy rozmowę, w której wątek szczególnej postaci Kościoła w Ameryce Łacińskiej przeplatał się z uwagami na temat dość podeszłego wieku nowego papieża i jego przynależności do Towarzystwa Jezusowego.
Później wysłuchaliśmy pierwszej wypowiedzi Franciszka i ponownie zastygliśmy w zdumieniu: „Bracia i siostry, dobry wieczór dla was”, głęboki ukłon oraz prośba o modlitwę.
I jeszcze słowa, o których nie wiedzieliśmy jeszcze, że staną się emblematyczne dla rozpoczynającego się wówczas pontyfikatu. „Zaczynamy tę drogę biskup – lud. To jest Kościół Rzymu, który przewodzi w miłości wszystkim Kościołom. Jest to droga braterstwa miłości i wzajemnego zaufania między nami. Módlmy się jeden za drugiego. Módlmy się za cały świat, aby było w nim wielkie braterstwo”.
Pamiętam, że gdy opuszczaliśmy studio, jeden z księży powiedział do mnie: „Będzie na pewno dziwnie, ale może też ciekawie, bo kompletnie inaczej”. W następnych latach wielokrotnie przypominałem sobie tamtą uwagę. Pontyfikat Franciszka istotnie okazał się dla wielu wyzywająco wręcz odmienny od tego, do czego zdążyliśmy się w Kościele przyzwyczaić w czasach przywództwa Jana Pawła II i Benedykta XVI.
Prawda nie jest konstrukcją intelektualną
Po ośmiu latach od momentu jego wyboru na tron Piotrowy widać już wyraźnie, że dla wielu katolików na świecie Franciszek pozostaje postacią kontrowersyjną. Co najbardziej uwiera jego kościelnych krytyków w słowach i działaniach papieża?
Bardzo często dobiegają do mnie głosy – i to z różnych miejsc na świecie, że obecny biskup Rzymu nie jest (inaczej niż jego dwa bezpośredni poprzednicy) rasowym intelektualistą. Jego wypowiedzi teologiczne wydają się nie do końca przemyślane.
Papież najwyraźniej nie bardzo chce nazbyt intensywnie korzystać z piętrzących się zasobów doktrynalnych mądrości, które mnożą się niebywale mimo nieustannych narzekań na słabą kondycję współczesnej teologii.
Sam sądzę jednak, że taka właśnie postawa Franciszka opiera się na solidnie rozważonym sposobie ukazywania i głoszenia wiary w Chrystusa. W swoim tegorocznym Orędziu na Wielki Post nie przypadkiem napisał przecież, że:
przyjęcie i przeżywanie Prawdy objawionej w Chrystusie oznacza przede wszystkim zgodę na dotknięcie słowem Bożym, które Kościół przekazuje nam z pokolenia na pokolenie. Prawda ta nie jest konstrukcją intelektualną, zarezerwowaną dla nielicznej grupy wybranych, wyższych lub wyróżniających się umysłów. Ale jest przesłaniem, które otrzymujemy i możemy zrozumieć dzięki mądrości serca otwartego na wielkość Boga, który nas kocha, zanim sami staniemy się tego świadomi. Tą Prawdą jest sam Chrystus, który przyjmując całkowicie nasze człowieczeństwo uczynił siebie Drogą. Wymagającą, ale otwartą dla wszystkich – prowadzącą do pełni życia.
Czytaj także:
Narkomani, prostytutki, byli księża… Najbardziej zaskakujące papieskie „piątki miłosierdzia”
Spotkanie z Chrystusem i drugim człowiekiem
Na tym właśnie, według papieża, polega podstawowe zadanie wierzących w Chrystusa. Prowadzenie siebie i innych do tego, co zostało przez Franciszka określone jako „pełnia życia”.
Bez wątpienia owa pełnia ma związek z Prawdą, ale ta ostatnia nie jest sztywnym przylgnięciem do doktrynalnych i dogmatycznych rozwiązań. Lecz ufnością prowadzącą do powstawania i podtrzymania relacji z Chrystusem oraz z innymi ludźmi.
W niczym innym nie odsłania się bowiem sens „wielkiego braterstwa”, które przywołał Franciszek na balkonie bazyliki św. Piotra już w swym pierwszym przemówieniu po wyborze, i któremu poświęcił swą ostatnią jak dotąd encyklikę „Fratelli tutti”.
Spotkanie z Chrystusem i drugim człowiekiem ważniejsze niż prawdziwość doktryny? Dla niektórych takie ujęcie chrześcijańskiego powołania wydaje się kamieniem obrazy. Krytyczne reakcje widoczne są szczególnie u tych, którzy mienią się wyłącznymi depozytariuszami katolickich doktrynalnych skarbów.
Kogo denerwują papieskie wypowiedzi?
To niestety przypadek wielu duchownych (choć podobnie myślących znaleźć można by również wśród licznej grupy świeckich), którym bardziej niż na pełnym troski dla bliźnich duszpasterstwie zależy na obronie kościelnych szańców. I bastionów tego, co uznali za doktrynalną „jedynosłuszność”.
Denerwują ich papieskie wypowiedzi, w których, jak uważają, troska o bliźniego nie przystaje do dogmatycznych dyrektyw. Drażni ich koncepcja Kościoła jako „szpitala polowego dla ciężko rannych” czy pojmowanie Eucharystii jako lekarstwa, a nie nagrody za cnotliwe wysiłki.
Irytują nie tylko pojedyncze papieskie wypowiedzi (często pogardliwie zwane „nauczaniem samolotowym”, jak słynne pytanie retoryczne „kimże ja jestem, aby ich osądzać?” w odniesieniu do homoseksualistów), ale także najważniejsze papieskie dokumenty. Np. uznana przez niektórych za ekspresję „lewackiego ekologizmu” encyklika „Laudato si’”.
Krytycy Franciszka nie wahają się twierdzić, że rozmija się on z niewzruszoną tradycją Kościoła. Choć często nie mają świadomości, że ta, tak hołubiona przez nich „niewzruszoność” nie bardzo ma pokrycie w kościelnym Magisterium.
Być dobrym Samarytaninem
Franciszek konsekwentnie unika jednak wchodzenia w podobne, pseudoteologiczne spory. Nie doktrynalne kłótnie stanowią bowiem o istocie chrześcijaństwa, lecz właśnie spotkanie z Chrystusem i bliźnimi. Chrześcijanie nie zawsze bowiem muszą być mędrcami. Zawsze natomiast być powinni dobrymi Samarytanami z Jezusowej przypowieści. Dlatego papież napisał we „Fratelli tutti”:
Życie każdego z nas jest związane z życiem innych: życie nie jest czasem, który przemija, ale czasem spotkania. […] Każdego dnia stajemy przed wyborem: czy być miłosiernymi Samarytanami, czy też obojętnymi podróżnikami, mijającymi z daleka.
A jeśli poszerzymy spojrzenie na całą naszą historię i na cały świat, to wszyscy jesteśmy lub byliśmy podobni do tych postaci. Wszyscy mamy coś z osoby poranionej, coś ze złoczyńcy, coś z tych, którzy mijają z daleka i coś z miłosiernego Samarytanina. […]
To ciekawe, że różnice pomiędzy bohaterami tej przypowieści ulegają całkowitej przemianie w bolesnym spotkaniu z człowiekiem, który upadł, upokorzonym. Nie ma już różnicy między mieszkańcem Judei a mieszkańcem Samarii, nie ma już kapłana ani kupca; są po prostu dwa rodzaje osób: ci, którzy są obarczeni cierpieniem i ci, którzy mijają ich z daleka; ci, którzy się pochylają rozpoznając człowieka, który upadł i ci, którzy odwracają wzrok i przyspieszają kroku. Istotnie opadają nasze różnorodne maski, nasze etykiety i nasze przebrania: oto godzina prawdy.
Czy pochylimy się, by dotknąć i opatrzyć rany innych? Czy pochylimy się, aby wziąć jedni drugich na ramiona? Jest to wyzwanie aktualne, którego nie powinniśmy się lękać. W chwilach kryzysu wybór staje się naglący. Można powiedzieć, że w tej chwili każdy, kto nie jest bandytą, i każdy, kto nie przechodzi obok, jest albo ranny, albo niesie na swych ramionach jakiegoś rannego”.
Czytaj także:
Dlaczego papież Franciszek jest tak atakowany i odrzucany?
Tani sentymentalizm?
Są katolicy, którzy w powyższych papieskich słowach skłonni są widzieć „tani sentymentalizm”. Uważają, choć rzadko mówią to głośno, że miłosierdzie Samarytanina z Jezusowej przypowieści nie powinno mieć żadnego przełożenia np. na dialog międzyreligijny (a w związku z tym na realną pomoc okazywaną innowiercom, nawet gdy są wojennymi uchodźcami). Czy choćby na stosunek do katolików żyjących w tzw. związkach nieregularnych.
W postawie Franciszka nie ma jednak nic z sentymentalnej głupoty. Bo jako jezuita doskonale pamięta, że życie chrześcijanina, jak tłumaczył św. Ignacy Loyola, założyciel Towarzystwa Jezusowego, polega na nieustannym rozeznawaniu, które powinno prowadzić do spotkania z Chrystusem i Chrystusa w każdym człowieku (aczkolwiek bez zamachu na własną integralność).
Opatrywanie ran
Żadna doktrynalna sztywność nie może nas zatem powściągać od opatrywania ran bliźnich. Gdy chrześcijanin i Kościół zamykają się na bliźniego, ginie miłosierdzie, bez którego nie ma chrześcijaństwa.
Takie rozumienie wiary w Chrystusa jest żywe i powszechne w Ameryce Łacińskiej. Franciszek pokazuje jednak z Rzymu, że ma ono charakter uniwersalny. Być może tego najbardziej właśnie boją się jego krytycy, którzy od miłosierdzia wolą rzekome bezpieczeństwo swych katolickich szańców.
Zapominają, że chrześcijańska teologia, bez miłosierdzia prowadzić może jedynie do wiary martwej.
Czytaj także:
Dlaczego Franciszek wstaje o 4.30 rano? Rozmowa z biografem papieża