Aleteia logoAleteia logoAleteia
piątek 26/04/2024 |
Św. Anakleta
Aleteia logo
Styl życia
separateurCreated with Sketch.

Codziennie dziękuję Bogu za żonę, córkę i za to, że sobie świetnie radzę [rozmowa]

129636127_664158507607995_5555163470942925287_n.jpg

arch. prywatne

Redakcja - 09.09.21

– Powiedziałem jej, że zrozumiem, jeśli nie będzie chciała być dłużej ze mną. Ale ona została. Jest do dziś – wspomina Artur Wachowicz z kanału „Punkt widzenia tetrusa”. Przeczytajcie szczerą rozmowę o miłości, nadziei i prawdziwym życiu.

AS:Jak znalazłeś się na wózku?

Artur Wachowicz: Jechałem rowerem pomóc koledze. Miałem podrzucić mu klucze i telefon na dworzec. Niestety, nie dojechałem do celu. Nagle na mojej drodze pojawiła się górka, która gwałtownie się skończyła. Zacisnąłem mocno ręce na hamulcach, poleciałem przez rower i upadłem na głowę.

Straciłeś przytomność?

Nie, cały czas byłem przytomny. To dziwne, ale wypadek, który posadził mnie na wózku, nie sprawił mi żadnego bólu, nie zostawił po sobie żadnego siniaka, żadnego zadrapania. Tak jak byłem na rowerze minutę wcześniej, tak samo wyglądałem minutę później. Z drobną różnicą: nie mogłem się ruszać. 

Wystraszyłeś się, że mogło się stać coś poważnego, czy myślałeś, że to zwykła rowerowa wywrotka?

Niestety, nie czułem swojego ciała, więc od razu pojawiła się myśl, że mogło się stać coś złego. Podbiegł do mnie jakiś człowiek, który widział to zdarzenie i zapytał, czy zadzwonić po karetkę. Podniosłem głowę, spojrzałem na niego i kiedy nie mogłem nawet poruszyć ręką, zdałem sobie sprawę, że pomoc jest niezbędna. Chciałem też powiadomić moich najbliższych, zadzwonić do taty, ale nie mogłem wyjąć telefonu z kieszeni. Poprosiłem o to tego człowieka, który był przy mnie, a on odmówił, bo bał się cokolwiek przy mnie dotykać.

Artur Wachowicz: Zaczynałem rozumieć, czym jest złamany kręgosłup

Kiedy pojawiła się fachowa pomoc?

Karetka przyjechała dopiero po 30 minutach, bo tam, gdzie leżałem, nie było łatwego dojazdu. Pojechałem do jednego szpitala, potem do drugiego, później znowu odwieźli mnie do tego pierwszego. Lekarze szukali transportu powietrzem, żeby przewieźć mnie do Konstancina, bo tam miała odbyć się operacja. Niestety, to była niedziela po południu i tego transportu nie było. Wypadek był około 15.00, a ja do Konstancina trafiłem koło 22.00. W czasie drogi zaczęły zanikać mi funkcje życiowe. Miałem problemy z oddychaniem, więc zrobili mi tracheotomię. Wtedy straciłem przytomność.

Kiedy dowiedziałeś się, co się stało?

Następnego dnia po wybudzeniu się z narkozy przeszedł do mnie lekarz, który powiedział, że to nie jest grypa, nie przejdzie po dwóch tygodniach. Że muszę uzbroić się w cierpliwość, bo pewnie już nigdy nie stanę na nogi.

Co sobie wtedy pomyślałeś? Koniec świata?

Zanim przyszedł do mnie lekarz, już coś wiedziałem od rodziny. Ale mój tata przedstawił mi bardzo optymistyczny scenariusz. Powtarzał, że wszystko będzie dobrze. Że komórki macierzyste rdzenia tworzą się do 31. roku życia, że jestem młody i jeszcze dam radę z tego wyjść. Więc kiedy przyszedł do mnie lekarz, to ja mu powiedziałem, że będę dobrym pacjentem i że mam spore szanse na wyzdrowienie. A on nie wyprowadzał mnie z błędu…

Kiedy po raz pierwszy zrozumiałeś, że nie będzie tak jak kiedyś?

Załamanie pojawiło się, kiedy trafiłem na rehabilitację. Pierwszy miesiąc po wypadku spędziłem na OIOM-ie, gdzie dochodziłem do siebie. Dopiero potem trafiłem na salę, gdzie ćwiczyli inni pacjenci. Kiedy zobaczyłem inne osoby po wypadkach, to zrozumiałem, że nie będzie tak kolorowo, jak mi się wydawało. Niektórzy przyjeżdżali tu od pięciu, inni od dziesięciu lat. Ich stan nie napawał optymizmem. Był chłopak po wypadku samochodowym, z lepszym rozpoznaniem niż ja, który ledwo stawał przy balkoniku. To był szok. Zaczynałem rozumieć, co to znaczy mieć złamany kręgosłup…

I co, pojawił się bunt? Złość?

Ja zawsze byłem spokojnym człowiekiem. Nie lubiłem dyskutować z faktami. Nie buntowałem się przeciwko rzeczywistości. Zrozumiałem wtedy, że to koniec mojego dotychczasowego życia. Załamałem się. Niemoc mojego ciała mną zawładnęła. Pojawiły się pierwsze myśli samobójcze. I kiedy zastanawiałem się, jak tu ze sobą skończyć, zdałem sobie sprawę, że w moim stanie nawet nie mogę się przekręcić na łóżku, żeby spaść. Że nawet nie mogę się sam zabić. To było tragikomiczne.

Artur Wachowicz: Grałem twardziela. A kiedy byłem sam, płakałem

Co ci w tamtym czasie najbardziej pomagało?

Nic mi nie pomagało. Byłem w depresji. Jak tylko nikogo przy mnie nie było, to płakałem. Nawet nie mogłem się na nikogo złościć, bo przecież sam byłem sobie winien. Co innego przy ludziach. Wtedy grałem twardziela. Mówiłem, że będzie dobrze i nie dawałem po sobie poznać, co przeżywam.

Jakie życie przerwał ten wypadek? Jakiego chłopaka posadził na wózku?

Kiedy spadłem z roweru, miałem 21 lat. Pracowałem z tatą, mieliśmy rozkręcać wspólny biznes. Robiłem prawo jazdy. Byłem wtedy już związany z Anią, obecnie moją żoną. Z jednej strony myślałem powoli o tym, żeby się ustatkować. Z drugiej, oboje byliśmy młodzi i prowadziliśmy rozrywkowe życie. Lubiliśmy imprezy – w piątek dyskoteka, w sobotę dyskoteka.

Jak zareagowała Ania na wypadek?

W zasadzie nie wiem, jak zareagowała, bo zobaczyliśmy się dopiero półtora miesiąca później.

Czemu?

Nie chciałem, żeby widziała mnie w takim stanie. To nie było komfortowe dla mnie. Wcześniej widziała mnie jako faceta, który sobie świetnie radzi, jest życiowo zaradny. A teraz jest kłodą, która leży w łóżku.

Kiedy spotkaliście się po raz pierwszy?

Kiedy stwierdziłem, że jestem na to gotowy. Kiedy Ania przyjechała po raz pierwszy, to akurat pani pielęgniarka mnie karmiła. Jak zobaczyła, że ktoś przyszedł do mnie, to wręczyła Ani talerz zupy i zapytała, czy mnie nakarmi. Ania bez problemów wzięła talerz i mnie nakarmiła. Zjadłem ten obiad i wtedy oboje zaczęliśmy płakać… Powiedziałem jej, że zrozumiem ją, jeśli nie będzie chciała być dłużej ze mną. Ale ona została. Jest do dziś.

Pamiętam, że wtedy była straszna zima, a ona jeździła po 4 godziny dziennie do mnie do szpitala, żeby posiedzieć ze mną godzinę. A potem znowu długo wracała do domu…

Artur Wachowicz: Pojawił się diakon z mojej parafii

Przed nią też grałeś twardziela czy potrafiłeś jej powiedzieć, jak naprawdę się czujesz?

Przy Ani tym bardziej starałem się pokazać, że wszystko jest OK i że dam sobie radę.

Kto był pierwszą osobą, przed którą się otworzyłeś i powiedziałeś, że masz tego serdecznie dosyć i chcesz ze sobą skończyć?

Przed nikim się nie otwierałem. Dopiero jak wróciłem do domu, to bliscy zaczęli dostrzegać, że źle się ze mną dzieje. Pojawiły się napady paniki, stany lękowe. Budziłem się w nocy i krzyczałem, że nie mogę oddychać. Wtedy też ciągle miałem różne infekcje, moje ciało musiało się ustabilizować. Ciągle płakałem, uważałem, że moje życie jest bez sensu. Dostałem wreszcie leki antydepresyjne.

Najgorzej było półtora roku od wypadku. Dostałem bardzo silne środki, podobno mocniejszych już nie było… I po nich dostawałem napadów śmiechu. Była taka bezsenna noc, kiedy nie mogłem przestać się śmiać. Wszystko mnie bawiło, choć wcale nie było mi do śmiechu. I wtedy zrozumiałem, że czas coś zmienić. Powiedziałem o wszystkim rodzinie i wkrótce nadeszła pomoc…

Kto był tym ratunkiem dla ciebie?

Pojawił się u mnie diakon z mojej parafii. Wcześniej, jeszcze w szpitalu, na polecenie mojej mamy odwiedził mnie mój proboszcz. Z naszego spotkania zawsze opowiada jedną historię – że kiedy przyjechał do szpitala do mnie, przechodził obok mojej sali rehabilitacyjnej, gdzie ktoś głośno się śmiał. Później okazało się, że to byłem ja. I on nie mógł uwierzyć, że ktoś, kto się tak głośno śmieje, może mieć depresję.

A wracając do diakona, to miał on doświadczenie pracy z osobami niepełnosprawnymi. Słyszał o mnie od proboszcza, przyszedł do mnie i zaprosił mnie na rekolekcje dla osób na wózkach. Ja wtedy byłem już w takim momencie, że postanowiłem przestać rozpaczać. Chciałem ruszyć do przodu, coś zrobić ze swoim życiem. Przyjmowałem każdą pomoc, jaką mi zaoferowano. Dlatego od razu się zgodziłem.

Na obóz pojechaliśmy razem z Anią. To był też przełomowy wyjazd dla naszego związku. Ania pierwszy raz się mną tak całkowicie zaopiekowała. Do tej pory zawsze ktoś był jeszcze obok: mój tata czy brat… Tym razem byliśmy na siebie skazani.

Artur Wachowicz: Poprosiłem Anię o rękę

Jak wyglądał ten wyjazd?

Dla mnie to był czas nawrócenia. Przebudzenia wiary. Przez dwa tygodnie cały czas słuchałem. Wyspowiadałem się pierwszy raz po 4 latach. Przeżyłem wielkie oczyszczenie. Mnóstwo łez, wywaliłem z siebie wszystkie smutki i żale. Wyszedłem po spowiedzi odmieniony. Poznałem też kilka osób na wózku, one też bardzo mi pomogły. Była rodzinna atmosfera. Widziałem, jak oni wszyscy, z dużym humorem wspierają się wzajemnie. Bardzo mnie to podbudowało. Czułem, że jestem w społeczności, która jest prawdziwa i która mnie wspiera. Wracaliśmy z Anią z tego obozu pełni sił i nadziei, gotowi, żeby iść do przodu.

Kiedy postanowiłeś się oświadczyć Ani?

Po kilku latach jeżdżenia z Anią na te obozy, kiedy widziałem, że chce i potrafi się mną opiekować, wiedziałem, że będziemy razem. Myślałem, jak poprosić ją o rękę. Wtedy też zacząłem działalność na YouTubie. Ruszyłem z kanałem „Punkt widzenia tetrusa”, jeździłem po Polsce z prelekcjami. Pojawiały się różne propozycje współpracy. Coraz bardziej znowu byłem chłopakiem, który dobrze sobie w życiu radzi. I wtedy do swojego programu „20m2 Łukasza”, do swojej kawalerki, zaprosił mnie Łukasz Jakóbiak. I w czasie tego programu poprosiłem Anię o rękę, a ona się zgodziła.

Bałeś się, czy przyjmie twoje oświadczyny?

Ania bardzo często w gronie znajomych i rodziny żartowała, że teraz to już czeka tylko na pierścionek. Więc wiedziałem, że się zgodzi. Ale i tak byłem zestresowany.

Jak sobie radzisz jako facet z tym, że jesteś zdany na opiekę żony? 

Ania sama zdecydowała się, żeby ze mną być, mimo mojego stanu zdrowia. I ja cały czas staram się tak pracować i działać, żeby moje zalety były większe niż moja niepełnosprawność.

Czyli starałeś się, żeby twoje plusy przysłaniały twoje minusy?

Właśnie tak. Od kiedy postanowiłem, że zaczynam na nowo życie, że koniec rozpaczania, ciągle czegoś się uczyłem. Postanowiłem też przyjmować każdą pomoc, jaką będą mi oferować. Teraz już wiem, że jest dużo możliwości. 

“Punkt widzenia tetrusa” dookoła świata

Na waszym koncie na Instagramie widziałam sporo zdjęć z podróży. Twoja niepełnosprawność nie przekreśla marzeń o dalekich krajach.

5 lat temu odbyliśmy naszą największą podróż. Odwiedziliśmy 13 krajów Europy, pokonaliśmy 13 tysięcy kilometrów. Spaliśmy w naszym busie, gdzie mieliśmy prowizoryczne łóżko. Raz na kilka nocy chodziliśmy spać do różnych hosteli, bo mój stan zdrowia wymagał lepszych warunków. To była nasza podróż poślubna – dziękczynienie za nasz sakrament. Odwiedzaliśmy po drodze wszystkie sanktuaria, a głównym celem była Fatima. Naszą podróżą chcieliśmy inspirować innych, a zarazem przeżyć własną przygodę.

Jakie macie marzenia jako rodzina?

Wyjechać jako rodzina na ŚDM do Lizbony. Byliśmy w Krakowie, przeżyliśmy tam wiele przygód, spaliśmy na Błoniach. Spotkaliśmy mnóstwo ludzi, którzy bezinteresowanie nam pomagali, nieśli mnie i mój wózek, który waży ponad 200 kg. Niesamowity czas. 

A naszym wielkim zrealizowanym marzeniem jest nasza córka Hania. Jak zacząłem myśleć poważnie o ślubie, to też już miałem sporo wiedzy o swoim stanie zdrowia. I wiedziałem, że zostanie tatą w moim stanie jest możliwe. I tak się szczęśliwie stało, że od dwóch lat jesteśmy rodzicami.

Jak wygląda teraz stan twojego zdrowia? Jakiej opieki wymagasz na co dzień?

Rano trzeba mnie umyć, ubrać i posadzić na wózek. Co trwa nawet do godziny. Trzeba też zmienić mi cewnik. I to wszystko robi moja żona. Potem muszę być nakarmiony albo muszę mieć przygotowany tak posiłek, żebym mógł sam zjeść, bo już mamy takie patenty. W ciągu dnia co chwilę muszę zmieniać pozycję mojego ciała, żeby zmienić nacisk i żeby się nie robiły odleżyny. Dwa, trzy razy w tygodniu mam rehabilitację domową.

I wieczorem, trzeba mnie odłożyć do łóżka i dobrze mnie w nim ułożyć, bo sam, wiadomo, tego nie potrafię.

Artur Wachowicz: Jestem szczęśliwym człowiekiem

Czy po tylu latach potrafisz dziękować za wypadek?

Już dawno się pogodziłem, że jestem w takim stanie, w jakim jestem, więc dziękuję, każdego dnia, że spotykam ludzi, którzy pomagają mi w tym niełatwym życiu. Codziennie dziękuję Bogu, że mam żonę i córkę i że mamy gdzie mieszkać i że świetnie sobie radzę na te warunki, jakie mam.

Ale jeśli ktoś po takim wypadku mówi, że nie żałuje tego swojego poprzedniego życia, to ja mu nie wierzę. Nie da się do końca powiedzieć, że wypadek to było błogosławieństwo. Są w moim życiu kwestie po wypadku, które zawsze będą mi doskwierać i będą ściągały w ciemną stronę mocy. Ale mam taką sytuację w życiu, jaką mam, i jestem szczęśliwym człowiekiem.

Czy dalej zdarzają ci się stany depresyjne?

Teraz już rzadko, ale zdarzają się takie chwile w ciągu dnia. Kiedy na przykład jestem sam i z czymś sobie nie mogę poradzić, to czuję się gorzej. Jest taki typ osobowości borderline, bycie ciągle na skraju depresji. I ja mam taką teorię, że wszystkie osoby na wózku mają taką właśnie osobowość. Na szczęście tych złych momentów jest u mnie coraz mniej. Odkąd na świecie pojawiła się Hania, jeszcze bardziej staram się z tym walczyć. Ona jest moją największą motywacją.

Codziennie dziękuję Bogu za żonę, córkę i za to, że sobie świetnie radzę [rozmowa]
Czytaj także:

Tags:
niepełnosprawnośćrodzinaświadectwo
Modlitwa dnia
Dziś świętujemy...





Top 10
Zobacz więcej
Newsletter
Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail