Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
„Wewnętrzna dziewczynka” to emocjonalna pamięć naszego dzieciństwa. Obejmuje różne doświadczenia. I te, kiedy rozpierała nas radość życia (i ogarniała ciekawość i beztroska) – i te, które przywołują poczucie osamotnienia, zranienia i braku wsparcia. Wówczas jakaś część nas zatrzymuje się w lęku i smutku tamtych doświadczeń, jak małe dziecko, które utknęło w bolesnym, samotnym i trudnym dla siebie miejscu.
Natalia de Barbaro w Czułej przewodniczce użyła dwóch odmiennych nazw dla tej dziecięcej cząstki: „wewnętrzne niemowlę”, potrzebujące ukojenia, i „dzika dziewczynka”, która kipi żywotnością. Niezależnie jednak od tego, czy zraniona dziewczynka w nas ma dwa tygodnie czy pięć lat, a ta, która marzy i wierzy w przyszłość – dwa czy naście lat – potrzebujemy być w kontakcie z każdą z tych części siebie. Jeśli myślimy, że nie mamy „wewnętrznego dziecka”, tropem do odnalezienia go mogą być chwile spontanicznej radości, ale też doświadczenie smutku i pustki, lub trudne i nieadekwatne do sytuacji emocje (gdy np. bierzemy bardzo do siebie coś, co nie jest wymierzone w nas).
Bardzo przeżywam, co rodzice mówią do dzieci, bo w ten sposób piszą historię ich wewnętrznych dziewczynek i chłopców. Odczuwam bolesny skurcz, gdy słyszę: „Ponieważ przez dwa dni nie posprzątałaś pokoju, nie obchodzi mnie, co chcesz”. Albo „Zostawię cię tutaj i sobie pójdę, jeśli nie przestaniesz się wiercić”. Dzieci uczą się już wtedy, że jest w nich coś, co jest kompletnie nie do przyjęcia. A to, że mama i tata będą je kochać, jest jak kruchy lód. W każdej chwili mogą utracić miłość rodziców: gdy nie pozbierają klocków albo podrapią się w kościele w nogę, którą gryzą odświętne rajtuzy.
I tak oto porzucamy dziecięce części siebie, poddawani groźbom bycia zabranymi przez pana na ulicy albo zniknięcia mamy w środku miasta, karani jej nieodzywaniem się albo złośliwościami i zawstydzaniem przy ludziach. Przestajemy wiedzieć, czy jest nam smutno albo czujemy złość, w przerażeniu robiąc wdech, ale nie mogąc wpuścić powietrza nigdzie głębiej do własnego ciała. Bo ono, by mogło się rozluźnić, potrzebuje czuć, że ktoś obejmuje je czule ramionami i będzie z nim zawsze, na dobre i na złe.
Nauczone od najmłodszych lat porzucania siebie – bo wujkowi będzie przykro, jak go nie pocałujemy, a mama dostanie zawału, jak przyniesiemy ze szkoły mniej niż czwórkę – z biegiem czasu przestajemy widzieć tą małą, bezbronną dziewczynkę w sobie. I wchodzimy w kierat „poważnego życia”, w którym narzucamy sobie plany stulecia albo spełniamy oczekiwania wszystkich, nie wiedząc, dlaczego robi się nam w środku coraz trudniej. Stajemy się poważne, perfekcyjnie zorganizowane i zarobione, a życie wycieka nam gdzieś spod żeber coraz szerszą strużką. Martwi nas to mniej niż kurz na parapecie.
Tak wiele zmienia się, gdy zaczynamy poświęcać sobie w końcu uwagę i pytać: o co się złoszczę złością bez dna? Czy to nie dziewczynka woła o miłość, bo kiedyś było jej za mało? Co budzi mnie w środku nocy i oblewa zimnym potem – czy nie wołanie samotnej, opuszczonej dziewczynki, przy której nie było nikogo, gdy tak bardzo tego potrzebowała? Co sprawia, że nie sięgam po nowe rzeczy – czy lęk dziewczynki, w którą nikt nie wierzył albo słyszała ciągle, że jest niewystarczająco dobra?
Na szczęście oprócz dziecka w nas mamy także tą część, która może się dziewczynką zaopiekować. Jeśli nie doświadczamy w sobie działania tej opiekuńczej części, można zacząć ją w sobie kształtować z czyjąś pomocą. A potem to dziecko w sobie przytulać i zapewniać je, że my same nigdy go już nie porzucimy. Że może na nas liczyć.
Dziewczynka odwdzięczy się nam, przynosząc tysiące prezentów. Ucząc, jak brać głęboki wdech, biegać boso i mówić „kocham cię”. Żyć naprawdę.