Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Przed kilku laty na krakowskim Rynku, przy Sukiennicach, grupa amerykańskich turystów pytała napotkanych przechodniów, gdzie tu, w Krakowie, znajduje się kościół z relikwiami błogosławionej siostry Faustyny Kowalskiej, gdzie mieści się Sanktuarium Bożego Miłosierdzia. Wielu krakowian bezradnie rozglądało się dokoła i nie potrafiło wskazać drogi do poszukiwanej świątyni*. Opowiadano mi potem, że goście zza oceanu dziwili się niezmiernie temu, iż oni przelecieli kilka tysięcy kilometrów między innymi po to, żeby pomodlić się przy grobie błogosławionej Faustyny, a ci, którzy mieszkają tuż obok, nie orientują się nawet, gdzie się on znajduje. Słyszałem także, że na dalekich Filipinach produkuje się zegarki, które dyskretnie przypominają ich właścicielom, że właśnie mija piętnasta i że o tej godzinie jest przerywany na chwilę program telewizyjny i na ekranach telewizorów pojawia się obraz Jezusa Miłosiernego. Wszystko po to, aby nie zapomnieć o godzinie Bożego Miłosierdzia.
Wykoślawiony obraz Boga
Wyobrażam sobie, co by się działo w katolickiej Polsce, gdyby spróbowano wprowadzić taki obyczaj. Dlaczego objawienia skierowane do siostry Faustyny i nabożeństwo do Miłosierdzia Bożego zyskują na świecie taką popularność? Na pewno jedną z wielu przyczyn jest to, że miliony ludzi wciąż jeszcze noszą w swoich sercach wykoślawiony obraz Pana Boga. Niewątpliwie od dziesiątków lat coraz więcej mówi się w Kościele o dobroci Boga, odchodzi się od moralizatorsko-piekielnego stylu w duszpasterstwie i homiletyce, ale ciągle jednak całe rzesze ludzi – niekiedy wręcz panicznie – boją się Stwórcy. Dlaczego?
Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Często jest to owoc, delikatnie mówiąc, niezbyt fortunnej edukacji religijnej w dzieciństwie. Wystarczyło, że ktoś kilka razy, gdy był malutkim dzieckiem, usłyszał słowa: „Widzisz, błyska się na niebie. To Bozia gniewa się na ciebie, bo byłeś niegrzeczny!”. Taki ktoś może potem w dorosłym życiu wysłuchać wielu kazań o Bożej dobroci, wiele razy zaśpiewać pieśń Boże w dobroci nigdy nieprzebrany, ale i tak, kiedy popełni grzech, zacznie automatycznie myśleć o swoim nieciekawym pośmiertnym losie. A jeśli przypadkiem w tym właśnie czasie będzie się jeszcze błyskało na niebie, lęk przed surowym Sędzią dosłownie sparaliżuje mu duszę. Ktoś powie: na szczęście minęły już czasy takich metod wychowawczych. Niezupełnie.
Nie dalej jak rok temu na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie mijałem młodą mamę niemogącą sobie poradzić ze swoim rozkapryszonym synkiem. W pewnym momencie usłyszałem, jak ta młoda kobieta, wskazując na mnie, powiedziała do dziecka: „Bądź grzeczny, bo jak nie, to cię ksiądz zabierze”. Proszę mi uwierzyć, że niekiedy wystarczy tylko tyle, by komuś na długie lata naprawdę skrzywić życie religijne i duchowe. Dlaczego jeszcze tak bardzo boimy się Boga?
On nie jest taki jak my!
Otóż jest nam wszystkim znana prawda, że zostaliśmy stworzeni na Boży obraz i podobieństwo. Ale jakże często pozwalamy sobie na odwrócenie tej prawdy i to my tworzymy sobie Boga na własne podobieństwo. W naszych relacjach z bliźnimi zdarza nam się doświadczać sytuacji, w których tracimy cierpliwość, zaufanie, kiedy po prostu mamy już kogoś naprawdę dość. Ktoś na przykład pożyczył od nas pieniądze i nie oddał, a potem drugi raz pożyczył i znów nie oddał. Za trzecim razem zaklinał się na wszystko, że tym razem będzie inaczej i że odda jeszcze to, co zaległe, ale i tak było jak zwykle. Wtedy właśnie często reagujemy słowami: „No nie! Tego już za wiele! Teraz nie dostaniesz już ode mnie ani grosza! Straciłem do ciebie zaufanie!”. Podobnie może być z kłamstwem, z niewywiązywaniem się z obowiązków w pracy i różnymi podobnymi. Zawiodłeś wiele razy, a więc to koniec! Jesteś spalony!
Żyjąc w świecie, w którym niemal codziennie musimy się mierzyć z takimi sytuacjami, jakoś podświadomie nabieramy przekonania, że Bóg jest taki sam. Obiecałeś poprawę, a znowu zgrzeszyłeś. Drugi raz zrobiłeś to samo, trzeci, a potem znowu upadłeś. Zaklinałeś się w konfesjonale, że już nigdy, że to było tylko wyjątkowo, a tu ledwo tydzień minął i wszystko wróciło ze zdwojoną siłą. Tak logicznie, po ludzku można wtedy pomyśleć: „On już ma mnie dość. Już mnie skreślił. Więcej mi nie zaufa, nie wybaczy”. W takiej sytuacji nie mamy nawet do Pana Boga pretensji. Sami zrobilibyśmy przecież tak samo. Rzecz jednak w tym, że On nie jest taki jak my!
Bóg, który zawsze wybacza
Myśli Boga nie są naszymi myślami. Jego postawa nie jest podobna do naszych zachowań wobec bliźnich. I choćbyśmy po raz setny czy tysięczny zawinili, choćbyśmy zaczynali spowiedź od słów: „Ostatni raz spowiadałem się dwa dni temu...”, choćby pasmo upadków trwało całymi latami, to jeśli jest w nas choć iskra nadziei na powstanie – nadziei opartej nie na naszej sile, ale na Jego miłości – jeśli naprawdę, może wbrew ludzkiej logice i pojmowaniu, pragniemy Boga, to On nam wybaczy i zaufa. I to nie jest tak, że my jesteśmy jacyś gorsi, że to nad nami Pan Bóg musi się jakoś niezwykle litować. Wielu świętych tę najtrudniejszą lekcję chrześcijaństwa przerabiało w swoim życiu właśnie dziesiątki, a może nawet setki razy. Wielką tajemnicą jest to, że do świętości prowadzi często nie szeroka autostrada tak zwanego porządnego życia, ale zawiła ścieżka, która nierzadko wiedzie przez duchowe rowy, pola i bezdroża. Do końca nigdy chyba nie zrozumiemy, dlaczego Bóg dopuszcza do tego, by człowieka niekiedy dosłownie sparaliżowała świadomość własnej grzeszności. Wątpimy wtedy już we wszystko, w naszym mniemaniu bramy piekła otwierają się na oścież, czekając na nasze przyjście, leżymy zupełnie rozłożeni na łopatki i nie możemy z siebie wydobyć nawet najcichszego szeptu modlitwy.
Może ktoś, kto czyta te słowa, bliski jest takiego właśnie stanu rozpaczy. Bo znowu się stało, znowu wróciło, znowu upadek. I nie ma już żadnej nadziei. Leżymy jak sparaliżowani. Warto sobie wtedy przypomnieć biblijną historię człowieka, którego przyjaciele przez otwór w dachu spuścili do stóp Jezusa (zob. Mk 2,1-12). Leżał on przed Zbawicielem i nie potrafił powiedzieć ani jednego słowa, poruszyć nawet najmniejszym palcem. Leżał jak kłoda drewna. Co za wstyd – taki bezradny, a na dodatek wszyscy dokoła się gapią. Iluż z nas to przerabiało. Wszyscy dokoła się gapią, a my nie możemy sobie poradzić sami ze sobą, z własnym życiem. Wokół nas słychać szepty: „Ale się stoczył, ale wykoleił, ale pogubił”.
Życzliwi dodają: „Brachu, weź się w garść. Zmień się. Tak nie można. Życie marnujesz”. Jak nas wtedy te słowa denerwują: „Jak mam zmienić życie, kiedy ja nawet palcem nie mogę kiwnąć! Łatwo się mówi!”. Szatan trzyma człowieka za kołnierz i rzuca nim o ziemię, a ci porządni mówią: „Zmień swoje życie”. Jak?! Skoro jedyne, co czujemy, to zupełny paraliż! Czy pamiętamy jednak, co się wtedy stało, tam, w tej biblijnej historii? Ten sparaliżowany nie powiedział ani słowa, ale Jezus dobrze wiedział, o co chodzi. Rzekł tylko: „Weź swoje łoże i chodź”. Do tej pory łoże nad nim panowało. Był do niego przykuty. To łoże go „nosiło”, ale teraz Jezus mówi mu: „To ty zapanuj nad łożem! Nie zostawiaj go, nie porzucaj, tylko weź pod pachę i idź!”. Tak jest i w naszym życiu. Pokusy, jak to łoże, pozostaną w tobie, ale to nie one będą cię niosły, lecz ty je poniesiesz.
* Ksiądz Piotr napisał te słowa w 2006 roku. Wyrażenia „przed kilku laty” i „relikwie błogosławionej siostry Faustyny” wskazują na drugą połowę lat 90. XX wieku – kanonizacja Apostołki Bożego Miłosierdzia miała miejsce w roku 2000. W opisywanym czasie w Łagiewnikach nie istniała jeszcze obecna Bazylika Bożego Miłosierdzia (jej budowa trwała w latach 1999–2002), a miejscem kultu była kaplica św. Józefa przy klasztorze Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia.
*** Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji Aleteia.pl.