Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Na początku myślałam, że ugryzł mnie jakiś dziki zwierz, bo bardzo spuchłam. Nie bolało mnie wcale, ale niepokoiłam się, że opuchlizna robi się coraz większa, ja coraz szybciej się męczę, a zamiast poznawać nowe terytoria, muszę poświęcać czas na przerabianie swoich okryć. Potem zaczęłam czuć dziwne poruszenie w brzuchu i uznałam, że czymś się zatrułam.
W Ogrodzie nie mieliśmy takich problemów. Tam przechadzałam się równie swobodnie wśród delikatnych ważek i motyli co wśród szablozębnych tygrysów. Tu muszę wciąż upominać się przed wyciągnięciem ręki w stronę rozchichotanej hieny lub grzejącego się w słońcu skorpiona. Ponadto oprócz jednego nieszczęsnego owocu nic nie mogło nam tam zaszkodzić. Tu musimy ostrożnie kosztować wszystkich nowych roślin.
Kain
Wreszcie, po kilku miesiącach zadziwienia, poczułam ból, jakiego nie zaznałam nigdy dotąd. Moje podbrzusze płonęło ogniem, a ja byłam przekonana, że zaraz mnie rozerwie. Kiedy poczułam, że nie zniosę tego ani chwili dłużej, z moich trzewi wydobył się człowiek. Zaskoczenie na jego widok sprawiło, że od razu zapomniałam o cierpieniu. Choć był maleńki jak małpka i nie miał prawie owłosienia, instynktownie poznałam, że jest tego samego rodzaju co Adam.
– Nazwijmy go Kain – zaproponowałam.
Adam zmarszczył czoło.
– Czy myślisz, że wszystko z nim w porządku? – zapytał, przyglądając się nowemu człowiekowi. – Ma dwie nogi, a nie potrafi chodzić. Ma usta, a nie potrafi mówić.
Zatroskana, spojrzałam na Kaina. Choć różnił się od nas nie tylko rozmiarem, od razu poczułam z nim mocną więź i gwałtowne pragnienie zaspokajania wszystkich jego potrzeb. Nie miał ich zresztą wiele. Z jego ust nie tylko nie wydobywały się żadne słowa, ale w ogóle rzadko wydawał z siebie dźwięki. Jeśli już zdarzyło mu się zapłakać, co tchu biegłam z nim pod kołysane wiatrem gałęzie drzew, żeby uspokoił się, zaciekawiony. Poza tym, chcąc mieć go blisko przy sobie, prawie nie wyjmowałam go z chusty, a on obserwował mnie wiecznie skupionym spojrzeniem spod bujnej czarnej grzywki.
Wreszcie zaczął stawiać pierwsze kroki na swoich smukłych, opalonych nóżkach.
Abel
– Najwyższa pora – skomentował ów wyczyn Adam, a ja odetchnęłam z ulgą, gdyż znowu spuchłam i z wielkim trudem podnosiłam nawet niewielkie ciężary.
Tym razem z moich trzewi wyskoczył pulchny blondynek, któremu Adam nadał imię Abel. Nie mogłam uwierzyć, że moje ciało zrodziło dwie tak różne od siebie istoty. Kain mógł godzinami bawić się, siedząc spokojnie w jednym kąciku izby. Abel, wręcz przeciwnie, zawsze był w ruchu i to ja musiałam nadążać wzrokiem za jego podskakującymi złotymi loczkami. Wszędzie go było pełno: na grzbiecie kozy, przy przewróconym dzbanku z mlekiem… Odkąd go urodziłam, w naszym domu nie zaznaliśmy ciszy, gdyż nieustannie zaskakiwał nas to swoim dojmującym płaczem, to perlistym śmiechem. Mi pękała od tego głowa; Adam uważał to za zabawne.
Nigdy nie zapomnę, kiedy, niemal w tym samym czasie, chłopcy zaczęli skandować „ma-ma”. Kain powtarzał te sylaby cicho i delikatnie, jakby tylko do siebie, lepiąc w skupieniu wałeczki z gliny i rozgniatając w palcach rosnące wokół naszej chatki zioła. Abel wymawiał je głośno i zdecydowanie, czekając aż zareaguję i dam mu to, na co miał ochotę. Adam tak się z tego śmiał, że sam zaczął mnie tak nazywać. Tak zyskałam swoje nowe piękne imię. Mama.
Mamo, mamo, mamo!
Po chłopcach zaczęły wychodzić ze mnie dziewczynki. Od razu poznałam, że są mojego rodzaju. Po pierwszym szoku nawet odtańczyłam taniec radości na myśl, że nie jestem już jedyną kobietą na świecie. Wciąż jednak byłam jedyną rodzicielką i czułam wielką odpowiedzialność za swoje dzieci. A robiło się ich coraz więcej. Moczyły powicie, przewracały się w błoto, chorowały, darły ubranka, piszczały, płakały i zaśmiewały się wniebogłosy. A przede wszystkim ciągle czegoś ode mnie chciały. „Mamo, jeść!”, „Mamo, patrz na to!”, „Mamo, on mnie popchnął!”, „Mamo, mogę wyjść?”, „Mamo, nudzi mi się!”, „Mamo, zrób z nim coś!”…
Nie raz myślałam, że dłużej już nie dam rady. Że przez te ciągłe nawoływania w końcu zapomnę, jak się naprawdę nazywam i jak wyglądało moje życie przed wygnaniem z Ogrodu. Że wstając przed brzaskiem, kładąc się po zmroku i budząc po kilka razy w świetle gwiazd nie tylko zaniedbam siebie, ale też nie będę miała siły, żeby troszczyć się o swoje maleństwa.
Ale nabierałam wprawy. Dzień w dzień zadziwiałam samą siebie, kładąc wszystkie dzieci spać czyste, najedzone i chyba nawet szczęśliwe. Wbrew swoim obawom, zmuszona sytuacją, nauczyłam się jedną ręką przewijać, drugą mieszać zupę, a w międzyczasie usypiać najmłodsze dziecię w kołysce. Pielęgnacja, karmienie czy uspokajanie niemowlęcia przestały stanowić dla mnie wyzwanie. Wciąż jednak stąpałam po niepewnym gruncie, zajmując się najstarszymi synami – ich poczynania zawsze były dla mnie nowością.
*Fragment książki J. Osesik, Opowieści biblijne oczami kobiet, Święty Wojciech 2022; tytuł, lead, śródtytuły pochodzą od redakcji Aleteia.pl.