Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Relacjonowanie życia dziecka w social media zaczyna się jeszcze na długo, zanim ono się urodzi. Zdjęcia USG z kolejnych etapów ciąży, sesje brzuszkowe. Potem poród na oczach Instagrama, rolki z pierwszym krzykiem (i nieodciętą jeszcze pępowiną). Czy są jakieś granice pokazywania dzieci w sieci? A co z wykorzystywaniem ich w reklamie w mediach społecznościowych? Na Instagramie nie brak parentingowych profili, w których życie rodzinne relacjonowane jest z najdrobniejszymi szczegółami. A od czasu do czasu pojawia się „lokowanie produktu”. „Romans rodziny z reklamą jest ryzykowny” – mówi Magdalena Bigaj, założycielka Instytutu Cyfrowego Obywatelstwa. Jakie jest to ryzyko?
Marta Brzezińska-Waleszczyk: Jest w ogóle jakaś granica w pokazywaniu życia w social media?
Magdalena Bigaj*: Każdy sam ją sobie ustala, tak jak poza siecią. To, gdzie przebiega, wynika z naszych indywidualnych potrzeb, bo aktywność w mediach społecznościowych jest jedną ze strategii ich zaspokajania. Dobrze jest w ogóle być świadomym, że jakieś granice powinny nas obowiązywać, ponieważ pokazywanie swojego życia w sieci niesie konkretne ryzyka. I nie mówię tylko o koszcie emocjonalnym wystawiania się na ocenę, ale także zupełnie praktycznych sprawach, jak choćby pokazywanie naszego statusu, tego gdzie, jak i z kim mieszkamy. Media społecznościowe to wymarzone miejsce dla złodziei. Można zrobić sobie czasem wręcz listę przedmiotów do kradzieży, a potem spokojnie poczekać na relację właścicieli z ciepłych krajów.
Dzieci w social media
A granica w pokazywaniu dzieci?
To, co dziś robimy jako dorośli z wizerunkiem dzieci w mediach społecznościowych, jest zaciąganiem kredytu zaufania u młodego pokolenia. Rodzice pokazują najmłodszych na Instagramie czy Facebooku, szkoły na swojej WWW. Nie pytając dzieci o zdanie, zostawiamy po nich mnóstwo śladów cyfrowych. Jednocześnie większość z nas pewnie wzdycha z ulgą, że nasza młodość nie była tak udokumentowana. Mamy zdjęcia w domowych albumach i sami decydujemy, co i komu pokażemy. Dziś dzieci rodzą się na oczach internautów. Ich życie jest relacjonowane często już na etapie płodowym. Mamy publikują zdjęcia USG. Czy to pod względem etycznym jest ok? Rodzice odpowiedzą, że mają prawo do dysponowania wizerunkiem dziecka, bo tak mówi prawo autorskie. Ale to połowa prawdy.
A druga połowa?
To na przykład Kodeks Rodzinny i Opiekuńczy, który mówi, że owszem, dysponujemy prawami dziecka w jego imieniu, ale tylko w granicach jego dobra obecnego lub przyszłego. Wszystkie działania podejmowane w imieniu dziecka musimy zatem przemyśleć pod kątem konsekwencji w przyszłości. Czy dysponując wizerunkiem dziecka działam dla jego dobra? Jakie dobro dziecka kieruje mną, gdy wrzucam jego zdjęcie na swój profil w mediach społecznościowych? To pytanie, na które każdy rodzic musi sobie sam odpowiedzieć. W każdym razie ja swoich dzieci nie pokazuję. Chociaż są oczywiście urocze i mogłabym dzięki nim wykręcić niezłe zasięgi (śmiech).
Cyfrowe sumienie rodzica
Zdecydowałaś tak, bo…?
Po pierwsze, bo oczywiście wykonuję taki, a nie inny zawód. Trochę jak pulmonolog, któremu nie wypada palić papierosów. Jestem też świadoma tego, co z tymi zdjęciami może się potem stać. Za dużo widziałam. Ale nie zawsze tak było. 11 lat temu wrzuciłam zdjęcie córki obwieszczając znajomym, że zostałam mamą. We mnie także to cyfrowe sumienie musiało dojrzeć, dlatego nie oceniam rodziców. Staram się dostarczyć wiedzę, która pozwoli im podjąć właściwe decyzje.
Wiem też, że zapytanie małego dziecka o zgodę to plasterek na nasze sumienie. Przecież ono nie jest świadome konsekwencji. Widać to zresztą po tym, że im starsze dzieci, tym rzadziej godzą się na takie publikacje. A nastolatki to już w ogóle żądają czyszczenia historii (śmiech). Uczciwie rzecz biorąc, nawet jeśli dziecko daje nam zgodę na publikację, nie rozumie, na co de facto się godzi.
Kilkulatki z pewnością nie. Dlaczego rodzice to robią?
Jest wiele badań, które próbowały dać odpowiedź na to pytanie, bo zjawisko nie jest nowe. Ja jestem zwolenniczką teorii potrzeb Marshalla Rosenberga, który mówi o tym, że za naszymi działaniami stoją konkretne potrzeby. W chwaleniu się publicznie potomstwem jest coś atawistycznego. To także prosty sposób zyskania uznania, pochwał, akceptacji, poczucia wspólnoty z innymi. Oraz, no cóż, także zarabiania. W zależności od tego, w jakim kontekście zdjęcie jest opublikowane, taką potrzebę możemy pod tym znaleźć. Same potrzeby, jak mówi Rosenberg, nie są ani dobre, ani złe. Natomiast strategia ich zaspokojenia podlega już takiej ocenie i pod tym względem nie każda publikację zdjęcia można zbyć prostym: ok, widocznie miał/a taką potrzebę.
Monetyzacja rodziny
Pojawia się trend, by zamazywać dzieciom buźki. Zwłaszcza wśród celebrytów o wielkich zasięgach. To odbicie w drugą stronę?
Wymazywanie buziek a pokazywanie dzieci to nie są dwie skrajności. To po prostu częściowa ochrona ich wizerunku. Człowiek „bez twarzy” jest w pewnym sensie anonimowy. Nikt za nim nie zawoła na ulicy „ooo, to synek pani X z Instagrama”. Skrajnością jest raczej traktowanie dziecka jako powierzchni reklamowej. Mnóstwo rodziców buduje swój wizerunek w sieci i zasięgi wykorzystując dzieci. Niektórzy bardzo sprawnie, mówiąc językiem biznesowym, monetyzują swoją rodzinę. Stało się to osobną gałęzią biznesu.
Od niedawna na Instagramie trzeba oznaczać współpracę reklamową. Ale influencerzy zgrabnie to obchodzą. Tym łatwiej to zrobić w przypadku dzieciaków. Ładnie ubrane, bawią się konkretnymi zabawkami. A gdzieś tam, maleńkim druczkiem albo w komentarzu, podane są marki…
Dobrze, że pojawił się taki wymóg, ale sądzę, że będzie z nim tak, jak z ostrzeżeniami o szkodliwości papierosów. Cieszymy się, że wprost napisano takie ostrzeżenie, ale z czasem staje się ono tak przezroczyste, że nie zwracamy już na nie uwagi. Influencerzy cieszą się zaufaniem odbiorców i choćby pokazali się w T-shircie z olbrzymim napisem „REKLAMA” to i tak sprzedadzą produkt. Dla fanów influencera często nie ma znaczenia, czy zdjęcie z dzieckiem bawiącym się zabawką jest oznaczone jako reklama. Jeśli ufa twórcy, to wierzy, że ten "nie wsadzi mu ściemy", nawet choćby dostał produkt za darmo. Bo inaczej straci zaufanie followersów i odpłyną. A ci, dla których bycie w social media jest zawodem, nie mogą sobie na to pozwolić.
Dziecko jak billboard z reklamą
Dzieci w tradycyjnych reklamach to zupełnie inna bajka, rodzice muszą wyrazić zgodę na ich udział w spocie, etc. Na Instagramie ktoś w ogóle pyta dziecko, czy chce coś reklamować?
Tradycyjny spot reklamowy jest wyreżyserowany, współpraca jest ograniczona czasowo i obwarowana naprawdę wielostronicową umową. Dziecko jest zrekrutowane i odgrywa scenkę. Kamera nie przyjeżdża do domu i nie nagrywa dziecka podczas naturalnych czynności. U influencerów parentingowych jest inaczej. Monetyzowanie dzieci często polega na relacjonowaniu ich życia na żywo i od czasu do czasu lokowaniu produktu. Ale żeby to lokowanie było skuteczne, trzeba najpierw odpowiednio intensywnie relacjonować życie. Trzeba najpierw solidnie się wysilić, aby zbudować społeczność obserwujących, ich zaangażowanie, czyli skłonić ich do zostawiania komentarzy, reakcji, udostępniania naszych treści. Żeby zacząć zarabiać na pokazywaniu swojej rodziny, trzeba się naprawdę najpierw wysilić.
To jak Big Brother…
Każdy, kto zaczyna intensywnie wchodzić w relację z odbiorcami w mediach społecznościowych, wpada w pewien kierat. Zaczynamy żyć z telefonem zamiast okularów. Skanujemy rzeczywistość pod kątem kadrów, które nadawałyby się do pokazania w sieci. Zawsze mnie zastanawiają piękne zdjęcia z rodzinnego spaceru, pełne czułości, uważności. No ale jednak tej uważności nie było chyba tak na sto procent, skoro trzeba było wyciągnąć telefon i uwiecznić chwilę, nagrać filmik, wrzucić niemal na żywo do sieci. Mówię o tym, bo też tak czasem robię podczas spaceru i wiem, jak wybija to z „tu i teraz”. Nie mówiąc już o pokazywaniu dzieciom, że trzeba każdego dnia dokumentować życie za pomocą zdjęć.
Ryzykowny romans z reklamą
Dziecko rodzica-influencera uczy się pozowania?
Bez wątpienia wiele dzieci od początku jest do tego trenowanych. Mam trójkę dzieciaków. I zrobienie spontanicznie zdjęcia, na którym wszyscy patrzą w obiektyw, nie wsadzają sobie palca w oko czy nie grzebią w pieluszce, graniczy z cudem. Żeby mieć pamiątkowe zdjęcie muszę je posadzić, zagadać, czasem obiecać nagrodę za uśmiech na trzy-cztery. Dzieci z natury nie są stworzone do pozowania. Są ruchliwe, ciekawskie, chcą się wygłupiać, a nie prezentować logo na koszulce. Żeby pozowały, muszą być tego wyuczone. Obserwowałam to często, gdy pracowałam lata temu w branży reklamowej. Sesje do reklam z dziećmi to były raczej przykre doświadczenia, przynajmniej dla mnie. Dzieci, które robiły to „zawodowo”, były zawsze bardziej zestresowane niż te, których rodzice zgłosili do reklamy dla frajdy. Mali zawodowcy pomiędzy uśmiechami na żądanie najczęściej patrzyli wyczekująco na rodzica, czy sprostali wyzwaniu.
Dlatego nie wierzę, że takie codzienne ustawianie rodziny do scenek, które mają wypaść naturalnie i atrakcyjnie w sieci, odbywa się u wszystkich na luzie. Układy ze sponsorami są stresujące, agencje reklamowe mają konkretne wymagania. Rodzina musi się im podporządkować. Nieważne, że dzieci chorują albo stało się coś, przez co w domu panuje smutna atmosfera. Nikogo to nie obchodzi, jest kontrakt, premiera produktu, plan kampanii. Romans z reklamą jest ryzykowny.
Poród na Instagramie?
Instagramowe reklamy z dziećmi pokazują je w domu, ich naturalnym środowisku, intymnej przestrzeni. To całkowite odarcie z prywatności.
Chciałabym rozróżnić, że tu mówimy o dwóch rzeczach. Jedną jest pokazywanie życia, także dzieci, w internecie, a drugą zarabianie na tym. Ta druga rodzi znacznie więcej wątpliwości i mówi się o tym coraz głośniej. W Norwegii jedna z partii zgłosiła projekt zakazu publikacji zdjęć dzieci w sieci w celach komercyjnych. Ta debata dopiero przed nami.
Jakiś czas temu zobaczyłam coś, co wstrząsnęło mną jeszcze bardziej. Rodzice relacjonują na Instagramie wizyty lekarskie dzieci. Podają ich wyniki badań, pokazują postęp leczenia, etc. Na jednej z rolek mogłam wprost zajrzeć do buźki dziecka leżącego na fotelu dentystycznym.
To właśnie dobry przykład przekroczenia pewnych granic. Rodzic nadużył prawa do dysponowania wizerunkiem dziecka. Gdyby tego dentystę użytkownik Instagrama zapytał o małego pacjenta, nie powiedziałby nawet, którego zęba leczył, bo obowiązuje go tajemnica lekarska. A rodzica…? To, o czym mówisz, w ogóle nie powinno się zdarzyć. Ale lekarze też nadużywają zaufania pacjentów i publikują ich wizerunki. Oczywiście małych pacjentów.
Zdjęcia USG, porody…
Żaden lekarz raczej nie powie do pacjentki: „Zabieg plastyki pochwy przebiegł pomyślnie. Teraz tylko selfiaczek na Insta i może pani iść do domu” (śmiech). Żadna pacjentka by się nie zgodziła. Za to zdjęć dzieci, chwilę po porodzie, z jeszcze nieodciętą pępowiną, znajdziesz w mediach społecznościowych mnóstwo. I to wcale nie w duchu przywitania małego człowieka. Tylko pochwalenia się przez lekarza JEGO wspaniałą pracą. Dla mnie jest to budowanie swojego wizerunku kosztem dzieci. Bardzo skuteczne, bo jest masa pacjentek, które dadzą się pokroić, żeby ich dziecko pojawiło się na profilu lekarza-celebryty. Śledzę zawodowo kilka takich lekarskich profili i wciąż nie mogę wyjść ze zdumienia nad tym zjawiskiem. Zwłaszcza, że znajdziemy wiele świetnych lekarskich profili, których autorzy nie kupczą pacjentami, tylko zdobywają uznanie po prostu sposobem przekazywania wiedzy.
Pedofile w sieci, porwania
Powiedz, proszę, o zagrożeniach tego odzierania dzieci z prywatności. Rówieśnicy je wyśmieją? Będą zażenowani, jeśli w przyszłości odnajdą swoje zdjęcia? A może wytoczą, jak np. w Australii, procesy przeciwko rodzicom?
To pokolenie inaczej patrzy na nowe technologie, ma więcej doświadczeń w tym obszarze. I jest pierwszym pokoleniem, które będzie miało szansę coś uregulować i naprawić. Nas social media zastały jako dorosłych ludzi. Trudno wyrokować, jakie będą w przyszłości reakcje dzieci. To okradanie z prywatności może być rodzajem ich doświadczenia pokoleniowego, które na nikim nie będzie robiło wrażenia. Coś w stylu: „Moi starzy też pokazywali mnie w pieluchach. Siara i tyle”. Wyśmieją to, jacy byliśmy nierozsądni, i pójdą dalej. Ale są też konsekwencje tu i teraz, znacznie poważniejsze.
Jakie?
Zdjęcia z sieci żyją swoim życiem w… środowisku pedofilów. W 2015 roku australijski rząd wspólnie z federalną policją zrealizował badanie, które wykazało, że ponad połowa zdjęć w kolekcjach pedofilskich pochodziła z zasobów dobrowolnie umieszczanych przez rodziców. Nie musieli porywać dziecka, robić mu ukradkiem zdjęć. Po prostu pobrali je z mediów społecznościowych. W tym obszarze mamy też zjawisko zwane baby role-play. Pedofil wyszukuje rodzica, który często wrzuca zdjęcia dziecka. I kradnie wizerunek dziecka. Zakłada mu konto, zmienia imię, nazwisko. I tam dialoguje z gronem pedofilów. Nikt z nas nie chciałby zobaczyć takiej alternatywnej tożsamości naszego dziecka…
Coś jeszcze?
Ostatnia kwestia, którą wypieramy, ale która wciąż ma miejsce, to porwania dzieci. Wielu rodziców zostawia w sieci mnóstwo informacji o dziecku. Można z łatwością wydedukować jego imię i nazwisko, adres zamieszkania, przedszkole, do którego chodzi, a nawet datę urodzenia (ot, filmik z urodzin wrzucany dokładnie w dniu urodzin). Oczywiście to nie znaczy, że każde dziecko z sieci będzie porwane. Ale chcę pokazać, że te ryzyka istnieją, u każdego w różnym stopniu, ale nie można zupełnie o nich milczeć.
Sweet focie 8-latki
Dzieci od małego uczą się porównywania z innymi, życia na pokaz. To przynosi ból. Ilu dorosłych wpada w kompleksy, bo porównuje swoje życie do czyjejś wystawki. I sam wypada blado. Wychowujemy nieszczęśliwe pokolenie.
Z punktu widzenia rozwoju człowieka dziecko nie jest przystosowane do doświadczania tak daleko idących porównań społecznych. Każdy rodzic, który pozwala dziecku założyć konto w social media poniżej 13 roku życia, bierze na siebie za to odpowiedzialność. Dorośli boleśnie doświadczają konsekwencji porównań w sieci, a co dopiero dzieciaki. Niby wiemy, że widzimy tylko wycinek czyjegoś życia, ale i tak łatwo poczuć się zdołowanym. Już w latach ’90 Kimberly Young, prekursorka badań wpływu internetu na człowieka, wykazała korelację między depresją a korzystaniem z internetu i to dwustronną. Z jednej strony internet, jako łatwo dostępne źródło pobudzenia, składnia osoby o obniżonym nastroju do nadużywania, z drugiej – nadużywanie może prowadzić osoby zdrowie do stanów lękowych i obniżenia nastroju. Jak zeznawała przed amerykańskim Senatem była pracownica Facebooka, Frances Haugen, 60 proc. nastolatek korzystających z Instagrama doświadcza negatywnych porównań społecznych, a 13 proc. z nich ma z tego powodu myśli samobójcze. Tego typu danych pojawia się coraz więcej.
To paradoks, że całe wieki kobiety walczyły o sprawiedliwe traktowanie, równość. Wydawało się, że już jesteśmy blisko, zmniejszamy lukę płacową, rozbijamy szklane sufity. „Jeszcze może musimy nieco pocierpieć, ale już nasze córki będą miały dobrze”. Tymczasem, zakładając 8-latce konto w mediach społecznościowych, uczymy ją, że najważniejsze, aby się podobała. Przecież dzieci nie oceniają się tam za poglądy, tylko za sweet focie. Cofamy córki, jeśli nie o wieki, to o całe dziesięciolecia. A potem dziwimy się, że 91 proc. nastolatek poprawia swoją urodę na zdjęciach i zaczynają to robić już w wieku 10 lat.[1]
Rodzic cyfrowym przewodnikiem
Jak temu zapobiec?
Na kondycję psychiczną dzieci i nastolatków wpływa wiele czynników, nie tylko sieć, która zresztą – odpowiednio uporządkowana – może być przestrzenią wspierającą. Jako rodzice absolutnie nie możemy abdykować z roli cyfrowych przewodników naszych dzieci. Musimy nauczyć je higieny cyfrowej, czyli używania urządzeń ekranowych i internetu w sposób korzystny dla zdrowia. Jej podstawowe pięć filarów to: ustalenie granic i kontrola czasu ekranowego, odpowiedzialne zarządzanie treściami w sieci, dbanie o swoje bezpieczeństwo w internecie oraz ochrona swojego zdrowia fizycznego i psychicznego przed negatywnym wpływem urządzeń ekranowych i internetu. To takie duże kategorie, które musimy wypełnić domowymi zasadami, modyfikowanymi wraz z wiekiem dziecka. Sporo pracy, ale zaniedbania w tej materii mogą zaważyć na całym życiu dziecka. Wbrew pozorom, ważniejsze jednak niż spisanie sztywnych zasad jest bycie blisko dziecka. Więź, otwartość, wychowanie w przekonaniu, że dziecko może przyjść do rodzica ze wszystkim. Że jeśli powie, że natrafiło na film pornograficzny, to zamiast krzyku i kary będzie rozmowa i wsparcie.
Poczucie wartości dziecka
A w kwestii porównań?
W świecie, w którym jesteśmy tak często wystawiani na ocenę i to często obcych, bezlitosnych osób, bardzo ważne jest, jak budujemy poczucie wartości dziecka. Wygląd nie jest czymś, na co mamy wpływ, dlatego jest fatalnym budulcem własnej wartości. W przeciwieństwie do tego, co zależy od dziecka – jego mocnych stron, umiejętności, pasji. „Jesteś empatyczna, to twój wielki dar”, „Może nam coś doradzisz, ty masz zawsze kreatywne pomysły”. Na pewno każdy rodzic potrafi znaleźć w dziecku cechy, które nie są związane z wyglądem, na których można budować poczucie wartości. To są rzeczy, które są niezależne od liczby lajków w mediach społecznościowych, na szczęście.
*Magdalena Bigaj – twórczyni i prezeska Fundacji Instytut Cyfrowego Obywatelstwa. Medioznawczyni, badaczka i działaczka społeczna. Ekspertka zespołu ds. edukacji Komitetu Dialogu Społecznego Krajowej Izby Gospodarczej. Prowadzi szkolenia i wykłady z zakresu higieny cyfrowej i cyfrowego obywatelstwa. Mama trójki dzieci: 11-letniej Marysi, 8-letniego Mikołaja i 2-letniego Janka. Wiosną 2023 roku nakładem Wydawnictwa WAB ukaże się jej książka dla rodziców poświęcona wprowadzaniu dzieci w świat cyfrowy.
[1] Badanie “Dove. Piękno bez filtra”. Kantar na zlecenie Unilever, czerwiec 2021.