separateurCreated with Sketch.

Jeden ważny powód, dla którego Bóg pokrzyżował moje plany

Mały chłopiec pokazuje rodzicom podartą czerwoną kartkę papieru
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
„Jeśli chcesz zmienić świat” – mówiła św. Matka Teresa – „idź do domu i kochaj swoją rodzinę”. Czy mogłabym wymyślić sobie lepsze i bardziej praktyczne zadanie na Wielki Post?
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Wspólnotowy dzień skupienia, zadania ze Zdrapki Wielkopostnej na każdy dzień, a do tego jakaś wartościowa, duchowa lektura. Taki miałam plan na Wielki Post. Od Środy Popielcowej minął już miesiąc. Czy udało mi się odhaczyć tegoroczne założenia? No nie. Tak się złożyło, że nie zrealizowałam ani jednego.

Nieudane postanowienia wielkopostne?

Czy to źle? Wręcz przeciwnie: okazało się, że było to – zarówno dla mnie jak i mojej rodziny – najlepsze rozwiązanie. Powód jest prosty. Gdybym skupiła się na szukaniu pobożnych chwil sam na sam z Bogiem lub wartościową książką, łatwiej byłoby mi przeoczyć to, co najważniejsze, czyli w tym przypadku – moich najbliższych. Mało tego: każdą prośbę, potrzebę czy próbę kontaktu z ich strony traktowałabym jak przeszkodę na drodze do pogłębiania mojej osobistej relacji z Jezusem. A chyba nie taki jest sens nawracania, prawda? 

„Jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, powiedz mu o swoich planach”. Zapewne większość z nas doświadczyła znaczenia tych słów w praktyce. Ja również i to wielokrotnie. I choć moje wielkopostne cele z pewnością zabawne nie były, Bóg i tak postanowił je „nieco” zmodyfikować. Na pierwszy ogień poszła Zdrapka, którą to wyciągnął ukradkiem z szuflady, a potem pociął na kawałeczki nasz pięcioletni fan nożyczek. Następnie, tuż przed terminem dnia skupienia, dopadł nas paskudny wirus, który dosłownie ściął z nóg całą naszą rodzinę. „Dobra, przynajmniej będę miała czas na czytanie” – próbowałam złapać się ostatniej deski ratunku. Nie musiałam długo czekać, by ostre zapalenie spojówek (ciągnące się potem tygodniami!) boleśnie sprowadziło mnie i moje plany na ziemię.   

Plany Boga

Jak się potem okazało: „odgórny” plan nie miał nic wspólnego z tym, który jakiś czas temu ułożyłam sobie w głowie. Sprzątanie z podłogi kolejnych wymiocin, ciągłe zbijanie 40-stopniowych gorączek oraz czujne nasłuchiwanie zbyt płytkich, szybkich i głośnych oddechów. Tulenie, głaskanie i niekończące się usypianie. I tak dzień za dniem. Kolejna próba skończenia tego samego zdania udaremniona. Znów trzeba przecież oderwać wzrok od komputera i nakleić plasterek, nalać szklankę wody, usmażyć naleśnika czy pomóc znaleźć czerwoną wyścigówkę. Tak – w wielkim skrócie – miało wyglądać moje przygotowanie do świąt. 

Czy mi się to podobało? Ani trochę. Czy było dla mnie dobre? I to jeszcze jak! Oczywiście, że wolałabym pracę w ciszy i skupieniu. Jasne, że potrzebowałam formacji i dnia spędzonego na modlitwie oraz słuchaniu wartościowych treści. Wyjście z domu, odpoczynek od dzieci i rozmowa z dobrymi, Bożymi ludźmi – to wszystko było mi bardzo, ale to bardzo potrzebne. Tyle że w tych okolicznościach mogłabym nie usłyszeć tego, co tak dobitnie przemówiło do mnie z czeluści szarej, trudnej i powtarzalnej codzienności.

Będąc wśród ludzi, ale nie mając przy sobie chorych dzieci, o które miałam się w tym czasie zatroszczyć, być może przeoczyłabym coś bardzo, ale to bardzo ważnego. Być może nie doświadczyłabym wartości ukrytej w robieniu kolejnej inhalacji, krojeniu setnego jabłuszka czy smarowaniu masłem tysięcznej kromki chleba. I nie chodzi o to, że te czynności są jakoś wybitnie wartościowe. Przynajmniej nie same w sobie. One nabierają szczególnej mocy, gdy wykonuje się je z miłością i z tej miłości są złożone.  

Miłość w szarej codzienności

Miłość w zwyczajnej, szarej codzienności. To na nią przekierował moją uwagę Bóg. Miłość, która służy. Ale nie przez jakieś wielkie, patetyczne gesty, tylko drobne, rutynowe czynności i obowiązki. Tym cenniejsze, że często niezauważone i niedocenione. Padam na twarz ze zmęczenia, ale czytam książeczkę na dobranoc. Spieszę się do swoich spraw, ale poświęcam kilka minut dłużej na masaż małych plecków. Wszystko we mnie kipi, gdy słyszę z dołu kolejne: „Maaamooo!”, ale opamiętuję się, powstrzymując wybuch złości. 

„Jeśli chcesz zmienić świat” – mówiła św. Matka Teresa – „idź do domu i kochaj swoją rodzinę”. Czy mogłabym wymyślić sobie lepsze i bardziej praktyczne zadanie na Wielki Post? Oby te czterdzieści dni wystarczyło, by nawyk małych gestów miłości wszedł mi w krew i został ze mną, w mojej rodzinie już na zawsze.