Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Każdy świeżo wyświęcony kapłan wie jakie znaczenie ma pierwsza parafia, w której zacznie pracę. Chwila wręczenia pierwszego dekretu z adresem budzi i nadzieje i niepokój. I to miejsce – czasem zajmowane przez rok, czasem dłużej – zostaje w człowieku na zawsze, zostawia w kapłańskim sercu ważny ślad.
A gdzie po święceniach został skierowany poeta, ks. Jan Twardowski? I jak zapamiętali go ludzie, którym wtedy służył?
Pierwsza parafia ks. Jana Twardowskiego
Był rok 1948, czas powojennej biedy. Ksiądz Jan przyjął święcenia i został skierowany do Żbikowa, niewielkiej miejscowości w pobliżu podwarszawskiego Pruszkowa. „Zechce przeto WJKS Wikarjusz Prefekt udać się do parafii Żbików i objąć obowiązki wskazane mu przez proboszcza. Jednocześnie Kuria Metropolitalna zaznacza, że opłaty pobrane za lekcje winny być dołączone do iura stolae” – przeczytał i ruszył do Żbikowa.
Przyjechał tam z walizką i tobołkiem a gdy tylko zameldował się u proboszcza Franciszka Dyżewskiego, ten, prosto z drogi, zabrał nowego wikarego do kościoła pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny.
Wikary klęczał a proboszcz otworzył tabernakulum i wygłosił homilię o Jezusie Eucharystycznym. Pomodlili się razem i dopiero ruszyli na plebanię.
Mimo wielkich starań proboszcza warunki były trudne. Zimą wino zamarzało w kielichu. Wikary dostał mieszkanie na piętrze – dwa pomieszczenia, z ciemną szafą i łóżkiem, bez żadnych wygód.
Ksiądz, który nie pasował
Już niebawem miało się okazać, że nie pasował do Żbikowa. Proboszcz lubił głosić długie, płomienne kazania. Pod pulpitem ambonki trzymał ludzką czaszkę, którą wyjmował w chwilach kaznodziejskich uniesień. A ksiądz Jan – cóż – jąkał się, bał się patrzeć na ludzi, bał się mówić głośno i mruczał coś nieskładnie pod nosem. Nie wiedziano, co z nim zrobić, gdzie go wysłać, jakie dać mu zadania w parafii, żeby mógł pracować.
„Byłem po Pierwszej Komunii, jak tu nastał. Zostałem ministrantem. W zasadzie dzieci nie miały tu innych rozrywek. I on nas w nagrodę za to, że się na nieszpory przyszło, taką grupkę ministrantów, brał pod krzyż misyjny przy kościele. I opowiadał różne bajki. To były takie rekolekcje w formie bajki, z których wynikały różne morały. Był bardzo miły, ciepły, dał się lubić. Nie był dominujący nad wszystkimi. Spokojny taki, zawsze doradził. Dzieci żałowały, jak ksiądz Twardowski odszedł, przepadały za nim” – wspominał Zenobiusz Kaczmarek, parafianin ze Żbikowa.
Lata cierpienia
Młody wikary początek miał trudny. Słabł przy ołtarzu, drżały mu ręce. Badał się u lekarzy, podejrzewano nawet epilepsję, ale okazało się, że jest zupełnie zdrowy.
„To chyba brało się z wielkiego poruszenia. Bardzo trudno było mi na początku po prostu być księdzem. Dla mnie oznaczało to całe lata cierpienia. To było życie nieudane w bardzo konkretnym sensie. Miałem poczucie małej wartości, własnej brzydoty, niedoskonałości. Wydawało mi się, że nikt na mnie nie patrzy, czułem się niedowartościowany i niepotrzebny. Tak naprawdę jestem od urodzenia wprost chorobliwie nieśmiały.
Torturą było dla mnie odprawiania mszy świętej tyłem do ludzi. Myślałem: Patrzą na mnie, widzą długą tyczkę na chwiejących się nogach. Zaraz zemdleję. I mdlałem” – wspominał po latach.
Tam, gdzie nikt nie chciał
Podział obowiązków w parafii był jasny – ksiądz proboszcz zarządzał, drugi z wikarych, ksiądz Kamiński uczył religii w szkołach podstawowych. Dla nieśmiałego i nieporadnego księdza Jana nie było przez jakiś czas przydziału.
Wreszcie zapadła decyzja, że pójdzie do szkoły podstawowej w Koszajcu, miejscowości oddalonej od Żbikowa o pięć kilometrów oraz tam, gdzie nikt nie chce – do szkoły dla dzieci specjalnej troski w Pruszkowie.
Obydwie placówki miał na oku Urząd Bezpieczeństwa, więc niedługo po nominacji ksiądz Jan stracił możliwość katechizowania dzieci w Koszajcu. Za to – ku zaskoczeniu wielu – tak bardzo odnalazł się wśród dzieci niepełnosprawnych, że wkrótce dostał mu się przydomek – dla rozróżnienia od drugiego wikarego – „ten od głupich dzieci”.
Ksiądz od głuptasów
Pracował z niepełnosprawnymi dziećmi w dwóch miejscach – w szkole przy ul. Narutowicza w Pruszkowie i u sióstr samarytanek, gdzie w internacie katechizował dzieci dotknięte dużym stopniem upośledzenia.
Najpierw się bał, bo nigdy wcześniej nie pracował z dziećmi, ale potem odkrył, że te dzieci boją się bardziej od niego, szybciej się męczą, też się jąkają, też boją się patrzeć prosto w oczy. I że jest im potrzebny.
„Jestem bardzo zapracowany, obowiązki parafialne, 40 godzin tygodniowo lekcji, nie mam czasu przyjrzeć się dokładniej swoim wierszom” – pisał w liście do Jerzego Turowicza. Mimo braku czasu na systematyczną pracę pisarską, obrazy i spotkania, wzruszenia i przeżycia buzowały w jego wrażliwym sercu. Nie pisał, ale wersy czekały pod powierzchnią na swój czas.
Gdy wreszcie zmierzył się z przeżyciami z tego okresu, powstał wiersz „Do moich uczniów”, który wiele osób głęboko wzrusza, wielu wyciska łzy spod powiek.
Do moich uczniów
Uczniowie moi, uczennice drogie,
ze szkół dla umysłowo niedorozwiniętych,
com was uczył lat kilka, stracił nerwy swoje,
i wam niechaj poświęcę kilka wspomnień świętych.
Jurku, z buzią otwartą, dorosły głuptasie –
gdzie się teraz podziewasz, w jakim obcym tłumie –
czy ci znów dokuczają na pauzie i w klasie –
i kto twe smutne oczy nareszcie zrozumie.
Janko Kosiarska z rączkami sztywnymi,
z noskiem co się tak uparł, że został króciutki –
za oknem wiatr czerwcowy z pannami ładnymi –
a tobie kto daruje choć uśmiech malutki.
Pamiętasz tamtą lekcję, gdym o niebie mówił,
te łzy co w okularach na religii stają –
właśnie o robotnikach myślałem z winnicy,
co wołali na dworze – nikt nas nie chce nająć.
Janku bez nogi prawej, z duszą pod rzęsami –
grubasku i jąkało – osowiały, niemy –
Zosiu coś wcześnie zmarła, aby nóżki krzywe
szybko okryć żałobnym cieniem chryzantemy.
Wojtku wiecznie płaczący i ty coś po sznurze
drapał się, by mi ukraść parasol, łobuzie –
Pawełku z wodą w głowie i ty niewdzięczniku
coś mi żaby położył na szkolnym dzienniku.
Czekam na was, najdrożsi, z każdą pierwszą gwiazdką –
ze srebrem betlejemskim co w pudełkach świeci –
z barankiem wielkanocnym. – Bez was świeczki gasną –
i nie ma żyć dla kogo.
Ten od głupich dzieci.
Pożegnanie
Trudno było mu wyjaśniać dzieciom, czym jest dobro, a czym zło. Jakich słów użyć, żeby wytłumaczyć Ewangelię o jawnogrzesznicy, albo o grzechach nieczystości. Dość szybko jednak odkrył, że dzieci rozumieją słowa proste, jednoznaczne, bez wyszukanych metafor.
„Stosowałem zasadę, którą uświadomił mi Korczak: opowiadać ze szczegółami a nie ogólnikami. Nazywać świat po imieniu. Nie ptak. Tylko szpak, drozd, słowik. Określić kolory. Nie drzewo, tylko dąb, wiąz” – wspominał po latach. Zrozumiał też, że żadne przemowy nie mają takiej mocy, jak życzliwość, dobre spojrzenie i dobre słowo.
„Powiedziałem kiedyś do jednego chłopca kochany Stefku, a on na to zareagował bardzo żywo: Jak ładnie ksiądz do mnie mówi! Inni do mnie mówią ty ośle, albo zakało rodziny”. Kiedy kupił buty jednej z uczennic, na plebanię przyszła jej mama. Okazało się, że jest w UB i miała zlecenie, aby się Twardowskiemu uważnie przyglądać. Wzruszona prezentem, a tak naprawdę jego bezinteresowną troską zapewniła, że nic na niego zgłaszać przełożonym nie będzie. Gdy po czterech latach dostał dekret do nowej parafii, pożegnał się ze Żbikowem po swojemu, czyli jak poeta.
Pożegnać wikariatkę na niewielkim piętrze
zabrać Biblię w tłumoczek kazania gorętsze
a sad sobie zostanie z gęsiami i płotem
strasząc konie proboszcza kasztanów bełkotem
Niechaj memu następcy kwiatem w brewiarz spada
wart bo lepszy ode mnie i mądrzej spowiada
Jeszcze skryję się w kościół. Nie chciej tu mnie widzieć,
bo ksiądz płacząc sam siebie jak grzechu się wstydzi
Tylko spojrzeć. Ten święty z pospolitą głową
jakieś śmieszne serduszko z wstążeczką różową
spośród wotów świecące jak żuczek z ukrycia
w czas co na usługach i śmierci i życia
Pora odejść. Nie płoszyć myszy i pacierzy
patronów dobrej sławy złej sowy na wieży
Pora odejść żal tając jak iskry niezgasłe
że mnie ze wsi zabrali by pokrzywdzić miastem
Tak smutno psy porzucać. Tak zapomnieć trudno
wodę w stawie mierzoną złocistą sekundą
las z dzięciołem
kukułkę uczącą się w gęstwinie
jak śmiesznie jest powtarzać tylko własne imię
przybłędę co na rzece wywrócił się z łódką
i spoczywa pod krzyżem krzywym z niezabudką
Żal szkoły dzieci w ławkach woźnej z pękiem kluczy
chociaż lepiej że przyjdzie tu ktoś inny po mnie
stopnie gorsze postawi lecz czegoś nauczy
Żal kulawych i głuchych chorego w szpitalu
bardzo dawnej paniusi w przedpowstańczym szalu
przygotowań do wilii smutnej oczywiście
gdy opłatek od matki drży na poczcie w liście
Jeszcze tu kiedyś wrócę. Nocą po kryjomu
wiersz o świętej Teresce dokończyć w tym domu
Po cmentarzu pobłądzę. Ty dłońmi dobrymi
przebacz wszystko. Pochowaj między najgorszymi
Korzystałam z książek:
J. Twardowski, Autobiografia. Myśli nie tylko o sobie
J. Twardowski, Zaufałem drodze. Wiersze zebrane
M. Grzebałkowska, Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego