separateurCreated with Sketch.

Ks. Jan Macha: ścięty za propolską działalność

whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Jacek Borkowicz - publikacja 03.12.16, aktualizacja 19.11.2021
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
„Nie rozpaczajcie! Wszystko będzie dobrze! Bez jednego drzewa las lasem zostanie. Bez jednej jaskółki wiosna też zawita, a bez jednego człowieka świat się nie zawali” – pisał w ostatnim liście do rodziny.
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Aktualizacja: Papież Franciszek 28 listopada 2019 r. zatwierdził dekret potwierdzający męczeństwo sługi Bożego ks. Jana Franciszka Machy, kapłana archidiecezji katowickiej. Pierwotna data beatyfikacji była wyznaczona na 17 października 2020 r., jednak uległa zmianie ze względu na pandemię koronawirusa. Nowa data beatyfikacji to 20 listopada 2021 r.

W momencie śmierci ksiądz Macha zapewne wzywał imienia Syna Bożego i jego Matki. Prawie nagi, bo tylko w więziennej papierowej koszuli, przywiązany do poziomej deski, nie miał wiele czasu na modlitwę. Gilotyna „Czerwona wdowa”, bo tak nazywali katowiczanie narzędzie śmierci z więzienia przy Mikołowskiej, pracowała wtedy właściwie bez przerwy. Był 3 grudnia 1942 r.

„Hanik”, jak pieszczotliwie mówiła o nim matka, miał wówczas 28 lat. Księdzem został niedawno, zaledwie na dwa miesiące przed wybuchem wojny. 27 czerwca 1939 r., dwa dni po święceniach, ksiądz Jan odprawiał mszę prymicyjną w rodzinnej parafii świętej Marii Magdaleny w Chorzowie (dziś Stary Chorzów).

Gdy przed nabożeństwem siostra pomagała mu zakładać ornat, odezwał się do niej: „Słuchaj, Rózia, naturalną śmiercią to ja nie umrę”. „Cóż ty opowiadasz, w takim dniu!” – żachnęła się dziewczyna. „Chyba właśnie w takim dniu trzeba to powiedzieć”.

Urodził się jako syn ślusarza z kopalni „Królewska” w Królewskiej Hucie, którą po wojnie nazwano Chorzowem. Typowa śląska rodzina: dwie siostry, dwóch braci. Młodszy Pietrzyk poszedł do wojska, „Hanik", oczko w głowie rodziny, wykierował się na księdza. Wcześniej, wraz z innymi bajtlami z podwórka (bajtel to po śląsku chłopak) grał w piłkę, dostał się nawet do reprezentacji Górnego Śląska w szczypiorniaku. Lubił też zabawić się na potańcówkach.

Został wikarym w parafii świętego Józefa w Rudzie Śląskiej, niedaleko rodzinnego Chorzowa. Tam zastała go wojna i niemiecka okupacja. Już w październiku 1939 r. ksiądz Jan nawiązał kontakt z grupą studentów i harcerzy, zaangażowanych w działalność podziemną. Z czasem sam stanął na czele grupy nazwanej Polska Organizacja Zbrojna lub, bardziej konspiracyjnie, „Konwalia”.

Działające w strukturach polskiego państwa podziemnego ugrupowanie zajmowało się zbieraniem informacji o charakterze wywiadowczym, wydawało też i kolportowało biuletyn „Świt”. Ksiądz Jan łączył to z półlegalną działalnością charytatywną.

Pomagał rodzinom uwięzionych, zdobywając dla nich żywność i ubranie, pocieszał je dobrym słowem i modlitwą. Wiadomo też, że błogosławił śluby w języku polskim, czego nie wolno było robić.

Taka aktywność nie mogła ujść uwagi gestapo. Pierwszy raz aresztowano go w Zielone Świątki 1941 r., ale wtedy jeszcze oprawcy nie wiedzieli lub też nie mieli pewności, że ksiądz siedzi po uszy w pracy na rzecz niepodległej Polski. Postraszyli go i wypuścili. Ksiądz Jan nie dał się zastraszyć i dalej robił swoje.

Wydał go zdrajca. 5 listopada 1941 r. ksiądz Jan z dwójką kleryków pojechał do Katowic, by odebrać tam zakazane polskie katechizmy. Ksiądz odprowadził kleryków na dworzec, bo sam planował zostać w Katowicach. Gdy rozmawiali przez otwarte okno pociągu, podeszło do niego dwóch cywilów. W milczeniu chwycili go pod ręce i zaprowadzili do samochodu. Ksiądz nie stawiał oporu.

Więziono go w Mysłowicach, w budynku, który do dzisiaj służy jako policyjny areszt śledczy.

Siedział razem z jednym ze wspomnianych kleryków, którego aresztowano dzień później. Kleryk Joachim Gürtler, zanim zgilotynowano go razem z księdzem Janem, zdołał przemycić do rodziny gryps, w którym opisał warunki, w jakich przebywali uwięzieni.

Co jakiś czas więzienny strażnik wchodził do celi, na jego komendę „na dół!” więźniowie musieli natychmiast znaleźć się na podłodze. Potem w tym samym tempie musieli wracać na prycze. Ksiądz nie zawsze zdążył, gdyż nogi miał spętane kajdanami. Wtedy szedł w ruch bykowiec.

W takich momentach pomagała modlitwa. Księdzu pozwolono trzymać w celi stary brewiarz. Zrobił też sobie różaniec ze sznurka, do którego przyczepił kawałek drewna, odłupanego ze stołu. To był jego krzyż. Wiadomo również, że prosił o modlitwę w cenzurowanych listach do rodziny.

Na procesie bronił się sam. Chyba nie liczył na ułaskawienie. „Moim życzeniem było pracować dla Niego, ale nie było mi to dane” – napisał w ostatnim liście do rodziny. Wspomniany „On” to Pan Bóg. Ksiądz Jan poddawał się jednak Jego woli.

Zwłoki księdza najprawdopodobniej spalono w krematorium Auschwitz, za drutami którego przebywał już jego brat Piotr. Ten, wychudzony, na granicy fizycznego wycieńczenia, w końcu podpisał folkslistę, która otworzyła mu bramę obozu. Wiedział o śmierci brata i nie chciał, aby matka straciła także drugiego syna.

Zresztą, na podpisywanie folkslisty przez Ślązaków, bez ujmy dla ich polskiego honoru, zgodził się w tajnym rozporządzeniu katowicki biskup Stanisław Adamski. W przypadku „Pietrzyka” wolność oznaczała natychmiastowe wcielenie do Wehrmachtu. Przy pierwszej okazji zdezerterował – i tak ocalał.

„Pogrzebu mieć nie mogę, ale urządźcie mi na cmentarzu cichy zakątek, żeby, od czasu do czasu, ktoś o mnie wspomniał i zmówił za mnie Ojcze Nasz”. Po wojnie najbliżsi wypełnili ostatnią wolę księdza. Jego symboliczny grób znajduje się na cmentarzu w Starym Chorzowie.

W 2013 r. abp Wiktor Skworc, metropolita katowicki, ogłosił rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego księdza Jana Machy.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.