Przy stole siedzi młoda kobieta w hidżabie. Uśmiecha się do uczestników marszu, którzy przed chwilą zatrzymali się na odpoczynek. Próbując dodać odwagi swoim maleńkim dzieciom, przytula je z troską. Nagle ktoś podaje jej pamiątkową książkę i prosi, żeby napisała kilka słów otuchy dla rodaków, którzy zostali w Aleppo. Dziewczyna powoli przewraca kartki i przegląda kolejne wpisy po arabsku. Z jej policzków zaczynają kapać łzy, a na twarzy pojawia się grymas bólu. Być może ułożyła sobie życie na nowo. Może odetchnęła w końcu z ulgą, że dzieciom nie grozi bombardowanie. Ale jej serce zostało w Syrii.
Takie chwile przypominają uczestnikom Civil March for Aleppo, że ich wysiłek naprawdę ma sens.
Wszystko zaczęło się tak…
„Najpierw ryczałam. A potem zadzwoniłam do mojej mamy. – Mamo, a co jakbyśmy tam wszyscy razem poszli?! Wszyscy! Co by się wtedy stało? Jakby cały ten decyzyjny świat zobaczył, że nie tylko klikamy w petycje (hello, ile osób kilka?), nie tylko wysyłamy listy do ambasad (no, kto wysłał?!), ale NAPRAWDĘ się na to nie godzimy?! – No to idziemy – odpowiedziała moja mama. (…) Więc idziemy. Z Niemiec do Aleppo, wzdłuż tak zwanego „szlaku uchodźczego”, tyle, że w przeciwnym kierunku” – pisała na swoim blogu dziennikarka Anna Alboth. Sama od miesięcy pomagała uchodźcom w Berlinie. Jednego z nich zaprosiła nawet do domu na dłużej.
Zorganizowany przez nią marsz wyruszył z Berlina 26 grudnia 2016 r. Uczestnicy planowali, że dotrą do Syrii po kilku miesiącach, ale życie miało na ich wędrówkę własny scenariusz.

Kiedy Darwina i Jacek Matuszczakowie usłyszeli o Civil March for Aleppo, nie zastanawiali się długo. Marsze w określonych intencjach to ich specjalność. Szli już do Rzymu, Santiago de Compostela, Wilna, przemierzali pieszo Afrykę, Kubę, Polskę i Gruzję. Ale o tym innym razem. Dziś opowiadają mi o 9 dniach spędzonych na „uchodźczym szlaku” – szli z Brna do Wiednia. Dłużej zostać nie mogli, bo praca i inne zobowiązania. Mają jednak nadzieję, że w sierpniu wrócą i razem z innymi uczestnikami marszu osobiście dodadzą otuchy mieszkańcom Aleppo.
Lekcja pokory, otwartości, tolerancji
– Kiedy w Syrii zaczęło dziać się źle, ciągle o niej myśleliśmy. Czuliśmy, że chcemy zrobić coś na rzecz pokoju, ale nie bardzo wiedzieliśmy co. Tak naprawdę Civil March for Aleppo wziął się z bezsilności – wspomina Darwina.
Z jakimi reakcjami marsz spotyka się po drodze? – Wszystko zależy od otwartości danej społeczności. Czasami ktoś nas mijał i udawał, że nas nie widzi. Ale wiele razy ludzie podchodzili, pytali dokąd idziemy, pomagali nam zorganizować nocleg, przynosili jedzenie, rozmawiali. Bywały też osoby, które spontanicznie do nas dołączały, na jeden dzień – wspominają Darwina i Jacek.
Uczestnicy Civil March for Aleppo nie idą tylko po to, żeby iść. Na bieżąco śledzą wiadomości z Syrii. Każdego dnia przyświeca im konkretne hasło, o którym wieczorami dyskutują. Zastanawiali się m.in. nad tym, czy można żyć bez przemocy. – Podczas wieczornego meetingu każdy po kolei opowiada, co myśli na dany temat. Nie ma żadnych sporów – tłumaczy Jacek.

– Nikt nie komentował tego, co mówiliśmy, ale w czasie drogi można było z daną osobą porozmawiać. Wsłuchiwanie się w to, co ktoś inny ma do powiedzenia, a z czym niekoniecznie się zgadzam, uczy cierpliwości i pokory. Warto otworzyć się na ludzi, którzy tam idą. Banalny przykład: na marszu są weganie. Gdy przychodzi pora posiłku, słyszy się: „Ja tego nie mogę zjeść”; „To ja to zjem”. Człowiek uczy się o zwyczajach innych, a nawet poznaje wegańskie przepisy – dopowiada Darwina.
Różne kultury. Różne wyznania. Jeden cel
– W marszu biorą udział ludzie z różnych zakątków świata, różnych wyznań, o różnych poglądach. To pokazuje, że ta idea jest dla każdego, a pokój jest wartością uniwersalną – przekonuje Darwina.
W Civil March for Aleppo wzięli już udział przedstawiciele 22 narodowości, m.in. Francuzi, Belgowie, Szwajcarzy, Brazylijczycy, Syryjczycy, Niemcy, Polacy. Niektórzy nie znają języka angielskiego, ale nie jest to żadną przeszkodą – na trasie zawsze znajdzie się jakiś tłumacz.
Są tacy, którzy idą godzinę, dzień albo tydzień. Niektórzy zwolnili się na te kilka miesięcy z pracy albo wykorzystali całe urlopy. Ale jeśli ktoś naprawdę nie może iść – często próbuje pomóc tym, którzy wędrują. Na początku organizatorzy nie liczyli na to, że akcja tak bardzo się rozwinie. Planowali, że o noclegi i posiłki wędrujący będą musieli zatroszczyć się sami. Rzadko jest taka potrzeba.
Uchodźca to brat
– Przed Wiedniem gościli nas Syryjczycy – muzułmanie. Przygotowali dla nas swoje kulinarne specjały i przez cały wieczór rozmawialiśmy o tradycjach. Innym razem muzułmanki rozdawały nam róże – wspomina Darwina.
– Widzimy współpracę katolików z muzułmanami. Odwiedziliśmy np. obóz dla uchodźców i katolicki ośrodek, w którym mieszkali uchodźcy z Pakistanu, Syrii i Iraku. Przygotowali dla nas posiłek, pokazywali nam popularną w ich krajach muzykę i tańce – dodaje.
Prawie każdy ze spotkanych Syryjczyków stracił kogoś bliskiego. I ta śmierć była niepotrzebna.
Pytam Darwinę, co było dla niej największym przeżyciem podczas marszu. Nie musi się zastanawiać. – Spotkanie z uchodźcą z Aleppo, który podszedł akurat do mnie w Wiedniu i łamanym niemieckim podziękował za to, że idziemy. Obok niego stały jego dzieci. Dziewczynka i chłopiec były w takim wieku, jak dzieci, które uczę w szkole. Patrzyłam na nie i myślałam: Dlaczego one nie mogą mieć normalnego życia, chodzić do szkoły? Przecież to takie same dzieciaki, jak u nas – mówi.
Czasami ktoś pyta Syryjczyków podczas marszu: jesteś młody, silny – dlaczego nie zostałeś? Dlaczego nie walczysz? Ale to nie tak. Uchodźcy nie porzucili ojczyzny – wciąż jest w nich wielka miłość do kraju i patriotyzm. Często chcą wrócić, ale najpierw starają się zrobić coś z zewnątrz, pokojowo.

– Prawie każdy ze spotkanych Syryjczyków stracił kogoś bliskiego. I ta śmierć była niepotrzebna – zamyśla się Darwina.
– Wojna zawsze jest najgorsza, bo obrywają bezbronni i niewinni. Wojska przychodzą, odchodzą, a cywile zostają i giną – tłumaczy Jacek.
– Dlatego warto wziąć udział w marszu. Po to, by usłyszeć od Syryjczyka „dziękuję”. Oni czują, że jesteśmy z nimi, że nie są zostawieni sami sobie, że solidaryzujemy się z nimi. Szczególnie zapraszamy osoby, które obawiają się uchodźców. Po to, żeby skonfrontowały swoje spojrzenie – podkreśla Darwina.