Bóg, który tak zaczął mi się przedstawiać.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Czasem życie przesadza. Irytuje. Dobija. Wlecze po podłodze. Pół biedy, jeśli zmiędli jedno niefortunne wydarzenie z nadzieją na szybkie rozwiązanie. Gorzej, gdy codzienność wypuszcza w naszą stronę niekończącą się serię z karabinu. Gdy na wyjście z problemu trzeba poczekać kilka tygodni, miesięcy, lat lub zwyczajnie „nie wiadomo ile”.
Jedna rzecz przygniata, reszta próbuje jej dorównać i tak, ostatecznie, wszystko leci na łeb – rodzina, praca, relacje, samopoczucie, zdrowie i myślenie…
Czytaj także:
Kryzys wiary? A może wchodzisz w pierwszy etap nocy ciemnej?
Dlaczego ja?
W takich momentach zazwyczaj wydarzają się postronne sytuacje wzbogacające – wywala prąd albo zapycha się odpływ w łazience. Nie ma że nie boli. Czujemy się wtedy wybitnie doświadczani. Od góry do dołu wyrolowani. Niestety, nikt nie opuszcza kurtyny, życie trwa nadal, wyraźnie dając nam do zrozumienia, że dla swojego dobra powinniśmy zacząć liczyć się z niedelikatnymi biegami zdarzeń.
W takich chwilach rodzą się pytania. Ze zwykłych zjadaczy chleba zamieniamy się w psychologów i filozofów z dyplomem własnej ograniczoności. Niektórzy z nas zastanawiają się gdzie jest Bóg albo sprawiedliwość. Inni wyrzucają sobie samym brak ogarnięcia, wylewają – na wszystkie świata strony – wiadra nieparlamentarnych stwierdzeń.
Kiedy ratunek nie przychodzi
Pragniemy być ratowani. Prawdopodobnie stąd te wszystkie baśnie o księżniczkach uwięzionych w wieży, historie o superbohaterach i całe amerykańskie kino.
„Gdybyś tu był, mój brat by nie umarł” – Marta wypowiedziała to, co niejedna z nas chciałaby powiedzieć Jezusowi. Nie pamiętam ile razy przyznawałam jej rację. I nie chodzi tu o wszechmoc Boga. To pytanie dotyczy – w moim odczuciu – obecności. Bo jedno w głowie mi się nie mieści: jak można kochać i nie reagować? Stać obok, gdy na głowę spada mi doniczka lub (tak z grubej rury) stos cegieł?
Najtrudniejszy jest ten moment, w którym zdajesz sobie sprawę, że statek, który miał po Ciebie przypłynąć, prawdopodobnie nigdy się nie pojawi.
Wymyśliłaś sobie rozwiązanie, poczyniłaś pewną gotowość, usiadłaś na walizce, a tu cisza. Nic się nie dzieje. Jest taka scena w kultowym serialu z przed lat pt. Lost, która w jakiś sposób obrazuje sytuację, o której mówię. Jeden z rozbitków lotu 815 pisze list, wkłada go do butelki i ciska w ocean. Na wypowiedź składają się niemal dwa proste zdania: „Hej, wy tam. Żyjemy. Nie spisujcie nas na straty”.
Być może tak właśnie czujemy się, gdy Bóg, widząc wybuchy w naszym życiu, „nie rusza” nam na pomoc. Chcemy, aby jako Ten bardziej ogarnięty, jednym ruchem ręki ujął nam cierpień i trosk. Tymczasem Bóg, mówiąc językiem mojego męża, stosuje wobec nas coś w stylu braterstwa broni – postanawia zostać ze mną na polu walki i ściskać miejsce nad kolanem tak mocno, abym nie wykrwawiła się do rana.
Nieważne, jak kinematograficzna i pociągająca byłaby powyższa wizja – nie o takiego Boga nam chodzi, gdy nasze serce rozrywa się na strzępy. Czasem jednak – i tej łaski czasami doświadczam – ten niewystarczający wyraz miłosierdzia okazuje się jedynym, którego naprawdę potrzebuję.
Czytaj także:
Ich dzieci są ciężko chore. Opowiadają, jak nie wkurzyć się na Pana Boga
Olać plany
Prawdopodobnie niejedna z Was słyszała takie sformułowanie – Bóg ma dla Ciebie wspaniały plan. Ok. Powiedz to komuś, kto właśnie dowiedział się, że jest chory. Albo komuś, kto przeżył największy w życiu zawód miłosny. No nie wiem… Może chociaż ktoś kto stracił pracę przybije piątkę pod takim myśleniem?
Nie jestem żadnym autorytetem, dlatego ze spokojnym sercem mogę Wam wyznać, iż nie wierzę, że Bóg ma dla mnie plan. Wierzę natomiast, że nie ma mnie gdzieś. Że jestem dla Niego ważna i naprawdę angażuje się w moje życie.
Że pamięta moje pierwsze słowo. Że wspomina moje nastoletnie wygłupy. Że mógłby bez zawahania opowiedzieć o tym, jak czułam się w rozdzierającej mnie sytuacji. I to kilkoma językami.
W którymś momencie zauważyłam pewną skazę na moim myśleniu, tzn. zawsze wyobrażałam sobie Boga, jako kogoś mocnego. Przed moimi oczami stał Wszechmogący rozdzielający Morze Czerwone na pół. Zsyłający mannę Izraelitom. Uzdrawiający z trądu. Przemieniający wodę w wino. Po takich działaniach jasno i wyraźnie wiedziałam, czego mogę od Niego oczekiwać. Czekałam więc, z zegarkiem w ręku, na Boga Interwencji, Boga jeżdżącego na sygnale, docierającego do niedostępnych we mnie miejsc niczym fachowcy GOPR na skraj urwiska. Usprawiedliwiałam tym swoje pretensje i żale, kiedy się spóźniał, albo gdy działał – w moim odczuciu – nieprofesjonalnie, zostawiając mnie z połowicznie „załatwionymi” sprawami.
Jestem
Przez kilka ostatnich lat Bóg zaczął mi się przedstawiać inaczej. Zamiast miecza czy błyskawic, odsłaniała się przede mną Jego Twarz, tuż obok mojej. Do dziś uważam za totalnie niepojęte, ile można wyczytać ze spojrzenia Jezusa z Chusty z Manopello. Bóg wypowiedział przede mną Swoje Imię, i nie brzmiało ono tak spektakularnie, jak mogłoby się wydawać. Powiedział, że jest JESTEM. Że JESTEM był z Mojżeszem podczas rozdzielenia wód Morza Czerwonego. Że JESTEM z Izraelitami, gdy zbierali mannę. Że JESTEM z trędowatym, gdy czekał na uzdrowienie. Że JESTEM cieszył się razem z nowożeńcami podczas wesela w Kanie. Że JESTEM przeżywał ze mną każdą chwilę życia i podtrzymywał je we mnie, choć wydawało mi się gorzkie i nie do zniesienia.
To nie żadna kapitulacja mojej wiary lub lekceważenie potęgi Boga. Po prostu doświadczyłam, że Jego moc nie objawia się tylko w Boskich zdolnościach ratowniczych. Być może największą Jego siłą jest to, że nie boi się mojej trudnej historii. Że jest Bogiem obecnym. Że nie zwiał wtedy, gdy wszyscy inni sobie poszli.
Czytaj także:
Jezus dostaje to od niewielu osób…
Kometa
Choć bardzo chciałabym wydostać się spod gruzu, który mnie zasypuje, uświadamiam sobie, że jeszcze ważniejsze jest dla mnie to, aby ktoś rzeczywiście dzielił ze mną cały mój los. Potrzebuję Kogoś, kto jest przy mnie nawet, gdy o Nim zapominam. Kto nie rozgania każdej ciemności tylko dlatego, abym w końcu zrozumiała, że warta jestem Jego trwania przy mnie. Abym uwierzyła w omylność osamotnienia. Bo On JESTEM.
Czuję, że nigdy nie uświadomię sobie ilości Jego spotkań ze mną. Ilości przejść, rozkrajanych chlebów, bezsennych nocy, uzdrowień i pocieszeń lub po prostu wsparcia mojego ciała i ducha.
Jestem za głupia na taką ocenę. Zupełnie tak jak Piotr, który myślał, że nic takiego w jego życiu się nie dzieje, dopóki nie usłyszał trzeciego piania koguta. Podczas gdy życie odwraca moją uwagę od prawdziwej Obecności, mój Bóg już o mnie walczy, jest stale o sto kroków przede mną i ze mną, już zaczął mnie zbawiać, kolejny raz biorąc krzyż mojego życia w Swoje ręce.
Niby nie jestem w stanie za Nim nadążyć, bo taki jest szybki. Niby stale czekam na to, co odpowie, bo wydaje się zbyt wolny. Ma inną częstotliwość, ruch i przemieszczenie. Jego drogi nie są moimi drogami, a Jego myśli nie przypominają moich. Mimo to, JESTEM jest ze mną. I nigdzie się nie wybiera.
Napisałam kiedyś piosenkę, która w kilku minutach streszcza powyższe przemyślenia. Nazywa się „Kometa” i spotkacie ją na pewno na mojej nowej płycie. Tymczasem zapraszam Was do wsłuchania się w jej „prawersję” dostępną na YouTube. Niech będzie dopełnieniem tego, co tu się wydarzyło.
Chaos zamienił się w radość
Spod spuchniętych myśli wychodzi twarz
Warstwą po warstwie opada pęknięty kokon
Histeria lat
Nie przyspieszyłeś żadnego dnia
Nie przekreśliłeś bitewnych ran
Ciemności w głowie mej nie skróciłeś lecz zawsze w nich byłeś
Nie załatwiłeś zaległych spraw
Nie powstrzymałeś śmiertelnych ciał
Słabości z serca się nie pozbyłeś lecz zawsze w nich byłeś
Z wolna kończy się wojna
Pozamykane przeszłości drzwi
Cisnę jak kometa żywcem do nieznanej ziemi
Co mi się śni
Nie przyspieszyłeś żadnego dnia
Nie przekreśliłeś bitewnych ran
Ciemności w głowie mej nie skróciłeś lecz zawsze w nich byłeś
Nie załatwiłeś zaległych spraw
Nie powstrzymałeś śmiertelnych ciał
Słabości z serca się nie pozbyłeś lecz zawsze w nich byłeś