Oglądanie czyjegoś życia nie zmienia mojego. Po co więc mam to robić? Wolę zająć się tym, co rzeczywiście ma na nie wpływ, czyli byciem tu i teraz. Dla siebie i dla mojego dziecka.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
„Zaraz, tylko sprawdzę pocztę…”.
„Chwilę, tylko odpiszę na ważnego maila…”.
„Sekunda, tylko skończę…”.
„Dobra, już idziemy na spacer, sprawdzę jeszcze pogodę”.
Magiczne zaklęcia
Ile razy dziennie powtarzasz takie formułki z nosem wlepionym w ekran smartfona?
Ja wypowiadałam te magiczne zaklęcia (które, nie oszukujmy się, niespecjalnie działały na moje dziecko) w najgorszym razie pewnie nawet kilka razy na godzinę.
Czytaj także:
Grzechy z internetu
W końcu zawsze dopada nas coś piekielnie pilnego
To żadne odkrycie, ale odkąd mamy smartfony z nieustającym dostępem do sieci i nielimitowanym transferem danych, jesteśmy online non stop. Z wszystkimi tego konsekwencjami.
Dlatego nikogo już nie dziwi, że praca dopada nas na spacerze z dzieckiem, podczas rodzinnego obiadu czy nawet podczas romantycznego wieczoru w łóżku. Bo przecież ludzie wysyłają maile o różnych porach, skąd mają wiedzieć, że pikające powiadomienie o nowej wiadomości dopadnie Cię w… toalecie?
Czytaj także:
Masz czas na… życie?
Będziemy w kontakcie!
Przez długi czas odpisywałam na większość z takich wiadomości niemal od ręki. W końcu mam nienormowany, dość elastyczny czas pracy. W dodatku wiedziałam, że jak nie zrobię tego od razu, to później może przeszkodzić mi jedna z dziesiątek pilnych potrzeb nielubiącego sprzeciwu blisko dwuletniego chłopca.
Wiele spraw „pracowniczych” ogarniam przez Facebooka, dlatego praca była ze mną także w weekendy, podczas wypraw do lasu, spacerów po plaży, oglądania zachodzącego nad Wrocławiem słońca. W końcu moi koledzy też pracują w różnych porach, nie dziwne więc, że kontaktują się ze mną w sobotnie popołudnie.
Po kilku miesiącach bycia nieustannie w kontakcie przyszedł czas, by powiedzieć STOP. Zorientowałam się, że ja praktycznie w ogóle nie odpoczywam. Tak całkowicie, w 100 proc. Bo konia z rzędem temu, kto zerknie na wiadomości związane z pracą, a później nie będzie o tym w ogóle myślał. Ze mną te myśli zostawały długo. Tak długo, że układałam grafiki publikacji tekstów próbując zasnąć i… nie mogąc zasnąć jeszcze dłużej.
Czytaj także:
Czy możliwy jest zdrowy balans między domem a pracą?
Wyciągnąć wtyczkę
I zdałam sobie sprawę, że litania z początku tekstu stała się moją mantrą.
Wypowiadaną wiele razy dziennie.
Do męża, dziecka, bliskich.
Może to nic wielkiego, w końcu odpisanie na wiadomość, podczas gdy dziecko i tak jest pochłonięte układaniem klocków, nic nie kosztuje. To tylko chwila. A jednak.
Zobaczyłam, jak wiele kosztuje, kiedy podjęłam decyzję o odcięciu się od sieci, o wyłączaniu się na weekendy. Teraz, po trzech miesiącach odcinania się od sieci w piątkowe popołudnie i wyłączania trybu samolotowego w telefonie dopiero w poniedziałek rano, mogę zaręczyć, że to naprawdę działa.
Zwłaszcza w kontekście budowania relacji z bliskimi, bycia dla nich, poświęcania im czasu bez rozpraszania uwagi innymi ludźmi, którzy w końcu, bądźmy szczerzy, nie są tak istotni jak oni.
Czytaj także:
Bez telefonu i internetu kilka dni? To możliwe. I jakie inspirujące!
Centrum dowodzenia i piekło bycia w taczu
O tym, jak mobilny internet zepsuł (tak, właśnie!) nasze relacje pisze w felietonie w najnowszym „Zwierciadle” Szymon Majewski: A teraz kładę się z żoną do łóżka, oglądam film na laptopie, sprawdzam mejle, obok każdego z nas leży telefon. Centrum dowodzenia NASA.
Zdaniem Majewskiego, koniec świata nastał, kiedy do korzystania z sieci przestał być potrzebny… kabel: Ten drucik niczym pępowina trzymał nas przy ognisku domowym. Gdy dostaliśmy komórki, wyszliśmy z domu z telefonem i zaczęło się piekło. Piekło potrzeby kontaktu i bycia w taczu.
To sprawia, że łatwiej jest nam skomunikować się z kimś z drugiego końca świata, niż… z własnym mężem, dzieckiem, siostrą. Skontaktować się oczywiście via Fejs, a nie face to face. Jakby ten kontakt dotykowy był trudniejszy (bardziej gryzący?) niż bezdotykowy.
Czytaj także:
Szymon Majewski: SmartWON! Czyli dziecko w komórce kontra dziecko w kopercie
Bycie tu i teraz
Czy myślałeś kiedyś, co czuje Twoje dziecko, kiedy słyszy po raz kolejny „Zaraz, tylko…”. Co czuje, kiedy chce Ci pokazać, że udało mu się samodzielnie przejechać na hulajnodze przez pół parku? Co czuje, kiedy wspięło się na fotel, by sięgnąć po ulubioną książeczkę (i zachęcić Cię do jej przeczytania)? Co czuje, kiedy próbuje usilnie zwrócić Twoją uwagę, podczas gdy Ty jesteś zapatrzony w ekran telefonu?
Nie wiem na pewno, bo dorastałam w zupełnie innych czasach, kiedy moi rodzice nie mieli sztywnego łącza z internetem, ale domyślam się, że czuje wielkie zawód i frustrację, bo widzi, że jest milion rzeczy ważniejszych niż ono. Podejrzewam, że z czasem wpisuje się w ten model funkcjonowania i przestaje już tak intensywnie zabiegać o zainteresowanie rodzica.
Podejrzewam też, że wkrótce zaczyna powielać schemat. Czy kogoś jeszcze szokują kilkulatki wpatrzone w ekrany smartfonów? Niby wszyscy wiemy (w teorii), jak to szkodliwe dla prawidłowego rozwoju dziecka, a jednak… Prawie nie ma dnia, kiedy nie spotkałabym w tramwaju czy parku dziecka, któremu rodzic daje – często jako uspokajacz – smartfon z włączoną bajką…
Co zatem? Internetowy detoks. Po to, żeby być z bliskimi i dla nich. Także dla siebie. W końcu oglądanie czyjegoś życia nie zmienia mojego. Po co więc mam to robić? Wolę zająć się tym, co rzeczywiście ma na nie wpływ, czyli byciem tu i teraz.
Czytaj także:
Sztuczna inteligencja. Wielka nadzieja czy wielkie zagrożenie?