“Kiedy człowiek umiera, nie wolno pytać, w jakiego Boga wierzy albo na kogo głosował. Trzeba pomagać. I wtedy muszę być jak czołg. Jak muł. Muszę być zrobiona ze stali”.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Rozmowa Konrada Kruczkowskiego z Anną Dymną jest fragmentem książki „Halo Człowiek. Rozmowy o tym, co ważne”, wydawnictwo Zielona Sowa.
Konrad Kruczkowski: Z Pani to jest taka Matka Boska z lukru.
Anna Dymna: Ze mną jest tak, że odkąd mam fundację, to albo dostaję anonim: „Ty k…., po co pieniądze na debili wydajesz? Słodką twarzyczką naród okradasz!”, albo jestem Matką Boską. Tego drugiego jest więcej, choć też mam z tym kłopot i to daje do myślenia. Przecież jestem normalna. Dla mnie pomaganie to jest zwykła rzecz, odruch jak oddychanie. Jeśli ktoś się wywraca, pomagamy wstać, kiedy jest głodny, podajemy kromkę chleba. Dlaczego ocenianie tych odruchów budzi tak skrajne emocje? Jest albo podejrzane, albo nieomal święte?
I na normalności ludzie tak reagują? Że „ty k….”?
Kiedy otwierałam fundację, poprosiłam Jurka Owsiaka, by mi dał jakieś wskazówki, powiedział, co mnie czeka. Nie znaliśmy się jeszcze dobrze. I Jurek mówi: „Anka, mądra jesteś, silna, dasz sobie radę. Musisz tylko pamiętać, że kiedy zaczniesz robić ważne i dobre rzeczy, niektórzy zaczną cię atakować. Musisz być niezłomna”.
Czytaj także:
Bezdomni ruszyli na pomoc ofiarom w Manchesterze. Czy zamach odmieni ich życie?
Pomaganie to radość i oddanie
Miał rację?
Uczę się wszystkiego codziennie. Staram się być konsekwentna, przejrzysta w działaniu, przede wszystkim wiem, po co założyłam fundację, komu pomagam i nie daję się zniechęcać, zrażać – mimo wszystko. Łatwo nie jest. Na początku niektórzy patrzyli podejrzliwie. Dymna się starzeje, pewnie nie ma dla niej ról, nie ma jak zarabiać, to założyła fundację, żeby łatwo i dobrze żyć. Ten głos wracał przez pierwsze lata. Później ludzie już wiedzieli, że jestem wolontariuszką w swojej fundacji. Za działanie w niej nigdy nie chciałam i nie brałam pieniędzy. I nigdy nie będę ich brać.
Dlaczego? Przecież pani wykonuje konkretną pracę.
To, co tu robię, wymaga radości i oddania. Gdybym miała przeliczać ten wysiłek na pieniądze, nie miałabym siły. Po prostu. Poza tym jestem wciąż na etacie w teatrze, uczę studentów… Tam zarabiam, to mój zawód i do tych obowiązków zawodowych muszę dostosowywać zajęcia w fundacji. Gdybym brała pieniądze za pracę w fundacji, to nie byłoby w porządku. Zresztą to, co dostaję od moich podopiecznych, jest dużo cenniejsze od wszystkich pieniężnych wynagrodzeń.
A ludzie i tak…
A ludzie i tak mówią, co chcą. Oceniają, nawet nie wiedząc dokładnie, czym moja fundacja się zajmuje. Ich agresja jest smutna. Ale staram się ludzkie opinie przyjmować ze spokojem, choć czasami jest ciężko i płakać się chce. Ale widać tak musi być.
Jakiś czas temu organizowaliśmy wyprawę osób niepełnosprawnych na Kilimandżaro. Nie pojechałam z nimi, żeby uniknąć oskarżeń o to, że założyłam fundację, by za darmo jeździć po świecie. Jest niestety tak, że robienie dobrych rzeczy budzi w ludziach agresję.
Pani tę agresję rozumie?
Przyglądam się temu. Namówiono mnie kiedyś na założenie konta na Naszej Klasie. Któregoś dnia przygotowałam trzy informacje. Pierwsza: „Drogi przyjacielu, dziękuję ci, że biegłeś na rzecz mojej fundacji. Każdy Twój krok to uśmiech mojego podopiecznego”. Druga mówiła o Salonach Poezji i roli słowa. Trzecia o tym, że u mnie w domu pięknie pachnie grzybami, bo właśnie wróciłam z lasu…
Czytaj także:
Pomaganie w internecie. Jak nie dać się oszukać?
Potrzebna jest pokora. W pomaganiu i w życiu
I runęła lawina.
Najwięcej reakcji wzbudziła pierwsza wypowiedź. Ktoś napisał, że nie jest żadnym moim przyjacielem. Wulgarnie. Poniżej pojawiło się tysiące wpisów, jatka. Jak uszkodzony musiał być ten człowiek, skoro zdenerwował go zwrot „Kochany przyjacielu”? Pomyślałam, że ludzie są bardzo samotni. Odpisałam wtedy: „Drogi Przyjacielu, jeśli sprawia Ci ulgę, że mnie tak opluwasz, jeśli Tobie to jest potrzebne, mogę i do tego służyć”. Pointa była zdumiewająca, bo ten człowiek przeprosił mnie, po kilku godzinach opluwania i napisał, że mi się to nie należało. Był przekonany, że ktoś się pode mnie podszywa.
I jak tu nie mówić, że z pani Matka Boska.
Człowiek, któremu się źle żyje, którego ktoś zranił, który jest samotny, musi się na kimś odegrać. Napluć. Kompleksy, samotność to straszliwy motor napędowy agresji. Dymna taka piękna, bogata, trzeba opluć. Ludzie nie wiedzą, że żyję zwyczajnie, ciężko pracuję, że mam różne dotkliwe problemy zdrowotne, jak każdy starzejący się człowiek, który całe życie uprawia kontuzjogenny zawód. Myślą, że jestem milionerką.
Kiedy podejmujemy się jakiegoś działania, jedni to szanują i wspierają, drudzy – chcą zabić. Czasami tylko dlatego, że nikt im nie pomógł. Na szczęście mam wokół siebie wspaniałych ludzi, którzy mi pomagają, radzą, mogę na nich liczyć. A ci, którzy tak opluwają, pewnie są nieszczęśliwi po prostu.
Tym drugim nie chce pani oddać? Tak po ludzku?
Miałam mądrych rodziców, nauczycieli. Byłam żoną Wiesława Dymnego i to był niezwykły człowiek. Powiedział kiedyś: „Ania, jeśli uda ci się zostać znaną aktorką, to pamiętaj, że całe życie będziesz słyszała o sobie niestworzone rzeczy. Nigdy nie zaprzeczaj, nie tłumacz się. Bądź uczciwa i rób swoje. Najwyżej się dziw. To jedyna reakcja. Najgorzej, jak oddasz, bo to wraca. Oddając, stajemy się tacy sami. Nie można na to pozwolić”.
Dobro wymaga niezłomności. Czego jeszcze?
Pokory. Nie możemy dać się sprowokować. To bywa trudne, bo nasza praca często spotyka się z oskarżeniami. Mało osób wie, jaką cenę przychodzi nam płacić. Na szczęście nie uważam, żebym robiła coś bohaterskiego. W dodatku daje mi to radość i sprawia, że moje życie ma głębszy sens. I raz jeszcze: pomaganie jest czymś normalnym.
Mówimy o rzeczach, które są bolesne – one dominują w naszej rozmowie. A przecież tak naprawdę jest ich mniej od tych dobrych i budujących. Nie lubię zajmować się złem, ono niszczy.
Czytaj także:
Stracił żonę. Zobacz, jaki znalazł sposób na pokonanie samotności
Gdy życie ma głębszy sens
Zostańmy jeszcze chwilę przy tym trudnym. Bywa i tak, że pani słyszy, że wchodzi w nieswoje buty.
Od 13 lat prowadzę program „Spotkajmy się”. Telewizja ma z nim chyba problem, bo emituje go rzadko i w najgorszych czasach emisyjnych, no ale tam nikt przed kamerą nie tańczy, nie śpiewa. Słyszałam, że jest mało atrakcyjny – siedzi Dymna i rozmawia z jakimiś chorymi. Ale to czysta misja, więc program się utrzymuje. Dla mnie to najtrudniejsza rzecz, jaką w życiu robiłam. Sprawa delikatna, skomplikowana. W dodatku ogrom pracy: zdobywanie wiedzy medycznej, zaufania gości, których nie można skrzywdzić.
13 lat formatu w telewizji to szmat czasu.
Często problemy, których dotykam podczas rozmów, zupełnie mnie przerastają. Ale wiele osób przez lata prosiło, bym za wszelką cenę robiła te programy, bo są bardzo ważne i potrzebne. Czesław Miłosz oglądał każdy odcinek. Przyjaźnię się z wieloma lekarzami… Oni pomagają mi czasem znaleźć rozmówców i dają mi odwagę, by nadal robić ten program. Wiele lat przyjaźniłam się z prof. Andrzejem Szczeklikiem, wielkim lekarzem i humanistą. Twierdził, że takie rozmowy są bardzo cenne, bo lekarze mają coraz mniej czasu na spokojną rozmowę z pacjentami.
W styczniu, w Białymstoku, średni czas wizyty pacjenta w gabinecie wynosił 4,5 minuty.
Prof. Szczeklik powiedział mi „Pani wypełnia lukę, bo ja mogę mieć wiedzę, jak wyleczyć chorobę, ale ja często nie wiem, jak ona boli, a pani wie”. Programu nie może prowadzić lekarz ani psycholog. Tam muszę zapomnieć o tym, co mądre, i pytać jak zwykły człowiek: „Co to za choroba?”, „Jak boli?”, „Jak ci jest?”. I ludzie mówią: „Boże, pani z nami normalnie rozmawia”.
Są oczywiście tacy, którzy twierdzą, że wchodzę do ich ogródka. I choć to nie ma ze mną nic wspólnego, spotykam się ze sprzeciwem. I jeszcze państwo. Czasami mam poczucie, że jesteśmy traktowani jak rywal.
Rywal państwa?
Tak, że fundacja rywalizuje. Pytam ministrów: „Jak to jest możliwe? Przecież nie mówię, że kogoś wyręczam albo ktoś inny powinien się tym zająć. Po prostu widzę, że się dzieje krzywda i biegnę pomóc. Dlaczego traktujecie mnie, jakbym Wam coś zabierała?”. Czasami mam wrażenie, że państwo z nami wręcz walczy.
Czytaj także:
Jałmużna to coś więcej niż pomoc materialna. To chrześcijański styl życia
Fundacja musi wiedzieć komu pomagać
Ks. Jacek Stryczek powiedział kiedyś, że jak w Polsce ktoś zajmuje się dobroczynnością, to dla państwa jest podejrzany.
Dobrze, że jesteśmy pod kontrolą. W fundacji co roku przeprowadzane są audyty, które sami opłacamy. To ważne, bo jestem tylko człowiekiem i mogę popełnić błąd. Kontrola jest po to, aby go wskazać i pomóc naprawić. Tyle że u nas jest tak, że ustawy można interpretować. Kiedy zinterpretujemy na korzyść fundacji, powiedzą, że kradniemy. Kiedy na niekorzyść, zarzucą nam niegospodarność. I nie rozumiem, dlaczego to nie może być jasne. Cały czas musimy się tłumaczyć, że nie jesteśmy złodziejami. Znam naprawdę ogromną liczbę fundacji: działają jasno i przejrzyście. Oczywiście są i takie, które zakłada się po to, żeby ktoś miał etat. Są też ludzie, którzy coś niezbyt uczciwie kombinują. Zresztą media zawsze bardzo głośno o tym mówią. Jeden taki przekręt rzuca cień na działania wszystkich fundacji.
Przecież politycy uwielbiają ogrzewać się w blasku akcji charytatywnych.
Najwięcej dzieje się przed wyborami. Przychodzą do mnie wszystkie partie. Jest w tym coś obrzydliwego. Pomagam ludziom i nie mogę być stroną w polityce. Muszę współpracować z rządem i prezydentem, niezależnie od opcji politycznej. Muszę być od tego wolna, bo jak człowiek umiera, nie wolno pytać, w jakiego Boga wierzy albo na kogo głosował. Trzeba ratować. I wtedy muszę być jak czołg. Jak muł. Muszę być zrobiona ze stali. Nie tylko ja, ale Janeczka, Ewka, moje przyjaciółki (Janina Ochojska, prezes PAH, i Ewa Błaszczyk, fundacja Akogo? – przyp. red.). Jeśli zniewoli mnie polityka, to moja fundacja przestanie działać. Cztery lata wątpliwych korzyści, a potem mnie zostawią. Zresztą… Mnie mogą…
Panią mogą?
Mnie mogą, ale co z moimi podopiecznymi? Bezradnymi. Oni nawet o pomoc nie umieją prosić. Dlatego musimy być twardzi. Dopóki oddycham, będę się zajmowała ludźmi niepełnosprawnymi intelektualnie. Teraz przechodzę przez bardzo trudną próbę. Jedyna rzecz, jaką dostałam od państwa – walczyliśmy o to przez dziesięć lat – to ziemie po wojskach rakietowych. Tysiące rozmów, wszyscy mówili: głupia, nie dasz rady. Udało się. Budujemy duży, piękny ośrodek dla ludzi z całego kraju. Dla takich, którzy nie mają siły żyć. Chcemy im te siły przywracać. I czuję się jak Syzyf, bo w połowie budowy pierwszego budynku przyszło pismo, aby wstrzymać wszystkie działania na tym terenie, ponieważ to jedna z lokalizacji na powstanie elektrowni atomowej. Naprawdę rozumiem, że bezpieczeństwo energetyczne kraju ma priorytet, ale tak się nie robi. Dostałam ziemię na trzydzieści lat, wydałam już kilka milionów społecznych pieniędzy i… to się zupełnie nie liczy. Pytam: „Co mam zrobić z tym rozpoczętym budynkiem?” i słyszę odpowiedź: „Pani zrobi, co pani chce”.
Ale ta inwestycja w końcu ruszyła.
Nie. Ośrodka jeszcze nie zaczęłam budować. Czekają plany i teren jest przygotowany, ale wciąż obowiązuje odgórna blokada. Skończyliśmy tylko budowę pierwszego budynku – warsztatów terapeutycznych dla osób niepełnosprawnych z gminy Choczewo. Był już w połowie postawiony. Gdybym wstrzymała budowę, wszystko by zniszczało. W dodatku musiałabym zapłacić kary i oddać pieniądze unijne… Dostałam dotacje na cieplne pompy głębinowe, które już były zainstalowane. Wiedziałam, że nawet jeśli powstanie elektrownia, to nie wcześniej niż za dwadzieścia lat. Pomyślałam, że w ostateczności elektrownia będzie mieć piękny budynek administracyjny. W listopadzie otworzyliśmy warsztaty. Mamy na razie 20 podopiecznych. Z czasem przyjmiemy ich dużo więcej. Będą się tu rehabilitować, by kiedyś móc pracować w całorocznym ośrodku terapeutycznym dla osób niepełnosprawnych z całej Polski. Wierzę, że go wybudujemy. Dzisiaj już wiadomo, że elektrowni w tym miejscu nie będzie. Przeprowadzono badania i po dwóch latach odkryto, że w tamtym miejscu jest wydma ruchoma, Natura 2000 (europejski program ochrony przyrody – przyp. red.) i nie da rady.
Czytaj także:
Wstajemy z fotela, czyli jak znaleźć cel w życiu
Dzieci nie mają problemu z kalectwem. Dorośli już tak
Niezłomność, pokora. Coś jeszcze?
Fundacja musi mieć priorytety. Musimy bardzo konkretnie wiedzieć, komu pomagamy. Nie można pomóc każdemu. I odkrywam w sobie coś, czego wcześniej nie widziałam. Im bardziej ktoś mnie chce zniechęcić, tym bardziej coś we mnie twardnieje. A właśnie, że dam radę! Z zaciśniętymi zębami! Prawdopodobnie od moich niepełnosprawnych się tego nauczyłam. Oni odbijają się od cierpienia. Ja często od marazmu i nienawiści.
Plac zabaw. Chłopiec z zespołem Downa płacze, bo piasek nie taki jak powinien, ale szybko się uspokaja. Dzieci nie mają z nim problemu. Inni rodzice owszem.
To przeraża. Musimy pracować nad normalnością w stosunkach między nami a ludźmi, którzy są inni. Ci inni byli kiedyś pozamykani, nie było ich widać. W latach 70. wyjechałam do Londynu. Uderzyło mnie, że tam na ulicach jest tylu niepełnosprawnych. W Polsce byliśmy od tego kompletnie odizolowani. Wie Pan, że dzieci w ogóle nie mają problemu z kalectwem? Pytam Anki Krupy (nie ma rąk), czy miała jakieś problemy w szkole. Z dziećmi nigdy. Przyzwyczaili się. Dla nich była normalna.
To dzieci. A dorośli?
W szkołach problem mają nauczyciele. Są kompletnie nieprzygotowani. Syn mojej przyjaciółki jest dzieckiem autystycznym. I pani w pierwszej klasie mówi: „Jesteście w szkole integracyjnej. Na świecie są dzieci normalne i nienormalne. Jasiu właśnie jest nienormalny”.
Znam rodziców, którzy nie życzą sobie, żeby ich dzieci uczyły się z dziećmi niepełnosprawnymi.
I nauczyciele kompletnie nie potrafią sobie z tym poradzić. Ludzie nie zdają sobie sprawy, ile ludzie niepełnosprawni mogą nam dać. Dzieci w takiej klasie uczą się współodczuwania, życzliwości, pomocy. Normalnych odruchów. I to nie jest teoria. Ci, którzy mi pomagają, często mówią, że chodzili do szkoły z osobami niepełnosprawnymi. Dzięki temu wiedzą, jakie to jest ważne. Największy błąd to tworzenie szkół integracyjnych. Każda szkoła powinna taka być.
Szkoły są nieprzystosowane.
Jedna szkoła potrafi się przystosować, a inna nie? Jeśli w danej dzielnicy urodziło się dziecko niewidome, dlaczego musi jeździć daleko, do szkoły specjalnej, mieszkać poza domem? Są dzieci z porażeniem mózgowym, które są bardzo inteligentne. Wystarczy im ułatwić pobieranie nauki. To jest droga do tego, aby relacje z osobami niepełnosprawnymi uległy zmianie. Ludzie boją się tego, czego nie znają. Widział Pan nasze spoty z 1%?
Czytaj także:
„Wszyscy w pewnym sensie jesteśmy niepełnosprawni”
Ludzie niepełnosprawni nas kiedyś uratują
Te 30-sekundowe? Z Maćkiem Stuhrem?
Tak. Z Maćkiem i Anią Krupą. Z Mają Ostaszewską, Antkiem Pawlickim. Sama wymyślam te spoty i tam zawsze odwracam narrację. Maja próbuje iść z zawiązanymi oczami, pomaga jej niewidomy. Antka Pawlickiego w ostatniej chwili spod kół samochodu wyciąga chłopak na wózku. Odwracam, bo taka jest prawda. Ludzie niepełnosprawni kiedyś nas uratują.
My oddalamy się od siebie, nienawidzimy, jesteśmy coraz bardziej przestraszeni, biegniemy. Ludzie niepełnosprawni nie mogą biec i zatrzymują w sobie prawdziwe wartości i sens. Już nie mówię o ludziach niepełnosprawnych intelektualnie, którzy niczego nie mogą zepsuć umysłem. My potrafimy zepsuć wszystko, oni świat rozumieją sercem i dzięki temu zachowują w sobie najpiękniejsze człowieczeństwo.
Czasem reagujemy lękiem, czasem – litością.
Litość wypływa z braku umiejętności. Człowiek jest poruszony, chce pomóc, ale nie wie jak. I zaczyna robić głupoty. Dlatego walczę o normalność. Trudno powiedzieć komuś, kto porusza się na wózku, że daje w kość. A ja to mówię. Już się nauczyłam. Pytam niepełnosprawne dzieci, co je najbardziej upokarza w szkole. I dziewczyna z porażeniem mózgowym mówi: „Nikt ode mnie nic nie wymaga. Mają ze mną kłopot, mówię powoli, więc machają ręką. Masz czwórkę, koniec”. To upokarza, bo oni chcą naprawdę walczyć i wygrywać. To nie może być tak, że dajemy balonik, głaskamy po głowie i tyle.
Sami rodzice dzieci niepełnosprawnych często tak robią.
Trudno być rodzicem dziecka niepełnosprawnego w Polsce. Państwo źle im pomaga. Często nie ma żadnej pomocy psychologicznej, żadnej porady, rodzice muszą siłą wyrywać informacje o pomocy, która im się należy. Potrzebujemy lepszego orzecznictwa. Jeśli dziecko wymaga pełnej, całodobowej opieki, to oczywiście matka ma prawo oddać je do specjalnego ośrodka, a państwo ma obowiązek się nim zająć i za to płacić. Ale to matka kocha dziecko i nikt inny nie da mu tego co ona. Jeśli kobieta decyduje się zrezygnować z pracy, zaopiekować dzieckiem w domu, to państwo powinno – bez łaski i walki – zająć się taką matką, dać jej godziwą pensję, emeryturę. I tak będzie mniej to kosztowało niż opieka nad tym dzieckiem w domu opieki. A jak to u nas wygląda? Żadnych praw, często upokarzające zasiłki, gorycz… Dlaczego?
Czytaj także:
Konrad Kruczkowski: Dlaczego nie prosimy o pomoc, ciąg dalszy
Pomoc dobra i nie
Są jeszcze rodzice dzieci o lekkiej niepełnosprawności.
Tacy rodzice powinni przede wszystkim otrzymać pomoc psychologa, by mądrze uporać się z trudnymi problemami, które niesie ze sobą niepełnosprawność dziecka. Z poczuciem krzywdy i niesprawiedliwości losu, z kompleksami, z brakiem akceptacji rodziny, współmałżonka, otoczenia, z emocjami, cierpieniem. Ktoś musi im pomóc złapać równowagę i pomóc normalnie żyć. Ci rodzice powinni normalnie pracować, choćby na pół etatu, dzieci posyłać do szkoły, przedszkola, mieć swoje radości, zwyczajne życie. Tymczasem rodzice, z miłości, często chronią swoje niepełnosprawne dzieci przed światem. Trzymają pod kloszem, uniemożliwiają im kontakt z rówieśnikami. Znam wielu dorosłych już ludzi niepełnosprawnych, którzy stali się w pewnym sensie ofiarami nadopiekuńczości swoich rodziców.
Rodziców, których kiedyś w końcu zabraknie.
I będzie tragedia. Ale podkreślam: to są błędy, które wynikają z troski. Tym rodzicom nikt nie pomaga. Trzeba z nimi rozmawiać. Uświadamiać, że nie powinni trzymać dzieci tak kurczowo.
Czasami nie trzymają. Ośmiu na dziesięciu mężczyzn, kiedy pojawia się dziecko niepełnosprawne, porzuca rodziny. Co się z nami stało?
Z mężczyznami?
Tak, z mężczyznami. Z mężczyznami w ogóle.
Dobrze, że mnie Pan pyta – typowego polskiego mężczyznę. To nie jest prosta sprawa, trudno o tym mówić. Myślę, że kobiety zaczęły dominować. Nie jestem feministką, chciałabym, żeby kobieta była kobietą, a mężczyzna – mężczyzną. I, oczywiście, potrafię wbić gwóźdź, nie o to chodzi. Tyle że kiedy kobiety nieustannie mówią „zrobię sama, lepiej”, mężczyźni przestają się angażować.
Chce Pani powiedzieć, że to wina kobiet?
Nie. To zbyt złożone, żeby mówić, gdzie jest wina. Mężczyźni często są jak dzieci, boją się. Kobiety to lwice. Kiedy rodzi się dziecko niepełnosprawne, jest w nas biologiczna potrzeba walki. A mężczyźni odpuszczają. Nie wiem, co dzieje się z mężczyznami, ale widzę, że są coraz słabsi. Oczywiście, nie możemy generalizować, znam fantastycznych mężczyzn. Czasy w ogóle są trudne, małżeństwa często żyją na odległość, coraz trudniej znaleźć pracę, żyjemy coraz szybciej, coraz mniej czasu, by spokojnie popatrzyć sobie w oczy.
Jest coś, czego w tych trudnych czasach potrzebujemy najbardziej?
Przede wszystkim siebie. Niech nikt nie mówi, że lubi być samotny. Czasem sam, owszem, ale nie samotny. I potrzebujemy czuć, że jesteśmy potrzebni. Wszystko plącze się wokół tych dwóch rzeczy. Samotność jest największą chorobą naszej teraźniejszości. Nie ma nic gorszego. Rozmawiam z ludźmi po wypadkach, z potwornymi diagnozami i oni cierpią mniej niż osoby samotne. Jeden mój Bartuś chorował na mukowiscydozę, byłam na jego ślubie. On wiedział, że umiera, ona wiedziała. Biedni jak kościelne myszy. I to było cudowne. Szekspir miał rację, pisząc, że miłość jest silniejsza niż śmierć. Widziałam, jak śmierć była upokarzana, bo ludzie odchodzili szczęśliwi. Jeśli obok jest drugi człowiek, wszystko się uda. Potrzebujemy żyć dla kogoś. To nie są truizmy.
Fundacja Anny Dymnej „Mimo Wszystko” pomaga dorosłym osobom niepełnosprawnym intelektualnie. Od 2003 roku dotarła do ponad 22 000 osób chorych i niepełnosprawnych w całej Polsce. Dofinansowuje leczenie, rehabilitację, wspiera edukację, a także promuje twórczość artystyczną osób niepełnosprawnych. Ty też możesz pomóc i dołączyć do grona Darczyńców klikając tutaj lub wpłacając na konto: 65 1090 1665 0000 0001 0373 7343.