To jest prawdziwa porażka – słuchać ambicji zatykając usta rozsądkowi. A wszystko po to, aby poczuć się zadowoloną z siebie.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Stawiaj sobie cele i dąż do ich osiągnięcia. Nie zatrzymuj się, bo może tuż za rogiem spotkasz sukces, w którego osiągnięcie nie wierzyłeś. A w końcu – dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą. Banały takie, że hej i jak to zwykle w truizmach bywa – brak kontekstu sprawia, że te wszystkie nakazy waleczności zdają się być uniwersaliami odpowiadającymi każdej sytuacji życiowej. Każdej. No każdej, mówię. Jeśli uważasz, że nie każdej to szukasz wymówek dla swojej słabości.
Truizmy, a takie życiowe
Usłyszałam od przyjaciół, że cechuje mnie determinacja. Potrzebowałam jednak, ażeby mi doprecyzowali, co mają na myśli, gdyż nie wiedziałam, jak zaakcentować moją onomatopeiczną reakcję.
Czy ma to być „ooo” z wykrzyknikiem na końcu, który miałby być wyrazem mojej radości na usłyszenie pochlebstwa, czy może powinnam zrobić krótkie “o”, pauzę i znów krótkie „o” na znak zakłopotania. Bo czyż rozumieć mam determinację jako siłę, konsekwencję i niezłomność, czy może jako ośli upór i chodzenie po trupach do celu? Całe szczęście to pierwsza definicja okazała się być trafną. Pełnoprawnie mogłam zatem skomentować wołaczem przyjacielską czułostkę.
Czytaj także:
Co zrobić, by porażka stała się naszym sukcesem?
Kiedy determinacja to już ośli upór?
Tam zaczyna się ośli upór, a kończy determinacja, gdzie racjonalne myślenie i przewidywanie konsekwencji ustępuje ambicji. I ja bardzo dobrze wiem, gdzie jest to „tam”. Ostatni raz spotkałam to miejsce dwa tygodnie temu, na szlaku Camino de Santiago.
Tego dnia miałam już prawie 30 km za sobą. Umęczona i kulejąca z powodu kontuzji stopy, doszłam w końcu do schroniska, w którym chciałam nocować. Miejsce okazało się być przepełnione, a kolejne schronisko było w następnej wiosce, 8 km dalej. Kilka głosów rozsądku zajmujących pozycję w holu schroniska (niestety, nie było wśród tych głosów mojego) radziło mi, żebym odpuściła, wzięła taksówkę i podjechała. Że już po zmroku, że lasami i polami, że to nie jest bezpieczne, że tak sama, że dystans sobie narzuciłam zbyt surowy.
Niestety, chcąc zachować status „prawdziwego pielgrzyma” uznałam, że podjeżdżać to ja nie będę, o nie. Ruszyłam więc w drogę i kiedy zostały mi już tylko 2 km do celu – zatrzymałam się. Przede mną rozpostarł się las tak czarny, że widziałam tylko niewyraźną granicę między nim, a nocnym niebem nad nim.
Padał deszcz, zrobiło się zimno, a ciemność niezaburzona żadnym światłem z ulicy zdawała się przypominać tę spod zamkniętych powiek. Powiedziałam do siebie brzydko, powinszowałam sobie niefrasobliwości i postanowiłam zadzwonić do motelu, w którym miałam nocować, z prośbą o zabranie mnie z tego cholernego miejsca. Przyjechał po mnie samochód, a ja zadawałam sobie pytanie: mam być z siebie dumna, czy nie dumna?
Sukces nie dotarcia do celu
Historia druga, sprzed lat paru. Wchodziłam już drugi dzień na Kazbek – najwyższy szczyt wschodniego Kaukazu. Moim celem nie był jednak szczyt, a jedynie schronisko na wysokości 3,5 tys. metrów, do którego chciałam tylko dotrzeć i wrócić na dół.
To był czas, kiedy moja kondycja była nienajlepsza, a sam wyjazd na Kaukaz był przerwą między jedną chemioterapią, a drugą, która czekała na mnie po powrocie do Polski. Dla mojego, chorego wówczas ciała, był to nie lada wysiłek. Trasa, którą szłam, powoli zmieniała się ze skalnej i sypkiej na śnieżną i trzeszczącą. W lodowcu, który się przede mną rozścielał, zapadałam się do połowy uda, a każdy krok musiałam poprzedzać wyciąganiem nóg, aby włożyć je w kolejną zaspę pół metra dalej.
Żadna z tych uciążliwości nie przysłoniła mi jednak radości z widoku na schronisko, które jakby wręcz wyskoczyło zza rogu, do którego się mozoliłam. Czułam już przedsmak satysfakcji, do czasu gdy nie spojrzałam na zegarek i nie zdałam sobie sprawy z tego, że jeśli pójdę dalej w kierunku celu, a mogło mi to zająć jeszcze nawet dwie godziny, nie zdążę zejść przed zmrokiem. Stanęłam i przez bity kwadrans ważyłam priorytety. Odwróciłam się. Zaczęłam schodzić.
Czytaj także:
Od miłości do nienawiści. Jak najbliższa osoba może stać się wrogiem?
Co stało za moją ambicją?
Najważniejsze to zadać sobie pytanie, dlaczego chcę osiągnąć ten konkretny cel. I co równie istotne – nie zadowolić się powierzchowną, chroniąca ego odpowiedzią w stylu „bo lubię wyzwania”. Dobrze, lubię wyzwanie, ale dlaczego? Czasem trudno przyznać przed sobą – robię to, bo chcę mieć powód, żeby docenić samą siebie.
A jeszcze trudniej uznać – nie chcę rezygnować z osiągnięcia celu także dlatego, że boję się oceny – „nie dała rady”. I tak – bałam się odstąpić od swojego celu, bo kojarzyłam taki krok z porażką. A to nie byłaby, do licha, żadna porażka. Byłoby porażką, gdybym pokonała na własnych nogach ostatnie 2 kilometry do motelu, nie zważając na to, że jestem sama, jest noc, a ja ledwo chodzę, na dodatek z całym ekwipunkiem na plecach, więc daleko nie ucieknę, gdyby była taka potrzeba.
Fiaskiem było już nawet to, że w ogóle nie wzięłam tej taksówki, że nie potrafiłam odpuścić już na początku, kiedy wiedziałam, że dalsza wędrówka nie będzie należała do bezpiecznych, a ja czuję, że opuszczają mnie siły.
Dalej – byłoby porażką, gdybym poszła do schroniska nie zważając na to, że ryzykuję zejściem z góry po zmroku, a więc i zaginięciem lub wypadkiem. To jest prawdziwa porażka – słuchać ambicji zatykając usta rozsądkowi. A wszystko po to, aby poczuć się zadowoloną z siebie.
Tak, to byłoby po trupach do celu. No może po jednym. Po moim trupie.
Czytaj także:
“Cieszy mnie każdy krok”. Poznajcie niezwykłą historię Zbigniewa Stefaniaka