separateurCreated with Sketch.

Po co mi Kościół? A po co ja Kościołowi? Czyli o tym, gdzie nie znajdziesz spełnienia i sensu życia

KOŚCIÓŁ
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

Paradoksalnie wychodzi na to, że Kościół wcale mnie nie ogranicza, ale właśnie uwalnia. Uwalnia mnie od wiecznej niepewności. Uwalnia mnie od opresyjnego myślenia, że mam obowiązek sam sobie ze wszystkim poradzić.

Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.


Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Styl życia, jaki Jezus proponuje nam w Ewangelii, nie jest życiem dla siebie. Człowiek Chrystusowy, czyli chrześcijanin nie spełnia się żyjąc dla siebie. Jego egzystencja jest ekstatyczna – wyprowadza go poza niego samego.

Chrześcijanin „spełnia się” w misji, w powołaniu i posłaniu, przeżywanym na wzór Jezusa Chrystusa – w służbie innym. Dopiero gdy to zrozumiemy, będziemy w stanie odpowiedzieć sobie na pytanie: Po co mi Kościół?

Nasze rekolekcje możesz także odsłuchać [AUDIO]:

 

Źle postawione pytanie

Po raz czwarty (i ostatni) w tym Adwencie próbujemy mierzyć się z pytaniem: Po co mi taki Kościół? I to jest dobry moment, żeby sobie powiedzieć, że to pytanie jest tak naprawdę źle postawione. A jeśli nawet nie źle postawione, to że mamy wszelkie dane po temu, aby je źle rozumieć. Dlaczego?

Po pierwsze dlatego, że w tej formie sugeruje ono, że jeśli mam pozostać w Kościele, którym – mówiąc enigmatycznie – targają różne nieprzychylne wiatry, to muszę znaleźć po temu jakiś sensowny i naprawdę przekonujący powód. Tymczasem sprawę – gwoli uczciwości – należałoby postawić dokładnie odwrotnie.


KOŚCIÓŁ
Czytaj także:
Po co mi taki Kościół? Wiele osób wierzących stawia na serio to pytanie

O ile pamiętamy, że Kościół jest po prostu kontynuacją Wcielenia – czyli żywym, obecnym, działającym we wspólnocie swoich uczniów Jezusem Chrystusem – to właściwe pytanie brzmi: Czy mam dostatecznie poważny powód, by się z Chrystusem rozstać odchodząc z Jego Kościoła?

To nie oznacza relatywizowania problemów Kościoła, grzechów jego członków, poważnego zła, które znalazło i niejednokrotnie zagrzało w nim miejsce. To po prostu pytanie o to, co najważniejsze. Czy którakolwiek z tych spraw – nawet najstraszniejszych – to już wystarczający powód, by powiedzieć Jezusowi: „Dziękuję za współpracę”?

 

Zamieszkać w domu, który ma Gospodarza

To oczywiście zakłada, że ja rzeczywiście wiem, czym Kościół jest. Inaczej będziemy stawiali następne chybione pytania – na przykład: „Dlaczego młodzież po rocznym (a gdzieniegdzie nawet dwuletnim) przygotowaniu do bierzmowania, zaraz po otrzymaniu tego sakramentu odchodzi z Kościoła?”.

Toż to bzdura. Większość z nich wcale nie odchodzi z Kościoła. A to dlatego, że aby skądś odejść, trzeba tam najpierw rzeczywiście być. Tymczasem oni do Kościoła „wpadli” na bierzmowanie i jak tylko dostaną to, po co „wpadli”, wszystko wraca do „normy”.

Oczywiście, że są ochrzczeni i przez to formalnie (i mistycznie!) do Kościoła należą na wieki wieków. Ale nie są w nim mentalnie. A to dlatego, że nikt ich do niego zazwyczaj nie wprowadził, nie wytłumaczył, o co w nim chodzi. Nikt ich – obrazowo mówiąc – nie oprowadził po tym domu i nie nauczył traktować jako swojego.

Kościół był dla nich (i pozostał, jeśli nikt ich w nim nie doprowadził do spotkania z żywym Jezusem) punktem świadczącym dość osobliwe usługi, których potrzeba bynajmniej nie jest dla nich oczywista.

 

Skrajni egotycy

Drugi powód, dla którego postawione na początku pytanie może zostać przez nas błędnie zrozumiane tkwi w naszym stylu życia. Człowiek od zarania swoich dziejów zadawał sobie pewnie pytania w stylu: Po co mi to? Czy to mi służy? Czy to mi się przyda? Co ja będę z tego miał?

Ale dla nas dzisiaj to są pytania absolutnie kluczowe. Nie ma praktycznie dziedziny życia, w której byśmy ich nie stosowali. Nie ma spraw, których nie przepuszczalibyśmy przez ich filtr. Jesteśmy skrajnymi egotykami.

Nadrzędną sprawą dla nas jest tak zwane „spełnienie się”. Czy ja się w tym spełniam? Jeśli nie, to nic mnie w tym [powołaniu/ zawodzie/ małżeństwie/ miejscu/ społeczności/ wspólnocie/ inne] nie zatrzyma. Bo ja się w tym nie spełniam, a o mnie i moje spełnienie przede wszystkim wszak chodzi.


WSPÓLNOTA
Czytaj także:
Oto my: banda grzeszników powołana przez Boga, by być Jego ludem, Jego rodziną i zalążkiem Królestwa

 

Chrześcijanin: spełniony na zewnątrz

No i tu mamy problem. Bo takiego postawienia sprawy nijak nie da się pożenić z Ewangelią Jezusa Chrystusa. Styl życia, sposób jego przeżywania jaki Jezus proponuje nam w Ewangelii, nie jest życiem dla siebie. I On mówi o tym wielokrotnie i bardzo wyraźnie.

Człowiek Chrystusowy, czyli chrześcijanin nie spełnia się „do wewnątrz”, „w sobie” ani dla siebie. Jego celem nie jest on sam w stanie idealnym. Egzystencja chrześcijanina nie jest wsobna – skoncentrowana na nim samym, ale ekstatyczna – to jest: wyprowadzająca go poza niego samego, przekraczająca horyzonty własnego „ja”.

Chrześcijanin „spełnia się”, czyli znajduje cel i sens swojego życia w misji, w powołaniu i posłaniu, przeżywanym na wzór Jezusa Chrystusa i w jedności z Nim – czyli jako służba.

Dopiero jak to zrozumiemy i przyjmiemy (obowiązku nie ma, ale w przeciwnym wypadku próżno twierdzić, że jestem Jego uczniem), będziemy w stanie odpowiedzieć sobie na pytanie: Po co mi Kościół?

 

Po co ja Kościołowi?

Po co mi Kościół? Kościół mi po to, po co ja Kościołowi (czyli Jezusowi). Do misji, do której On chce mnie posłać. Nie do szlachetnej inicjatywy, którą ja sam sobie wymyślę i podejmę, ale do wypełnienia powołania, które On ma dla mnie.

Dzięki Kościołowi je rozeznaję (i nie chodzi tu tylko o wybór między życiem konsekrowanym a małżeństwem). Kościół rozeznaje to moje powołanie ze mną i dla mnie. Ja rozeznaję je z Kościołem i w Kościele. To gwarantuje mi – w dużo pewniejszy sposób, niż moje prywatne dywagacje – pewność, że idę drogą, na której chce mnie mieć Pan Bóg.

A ta pewność jest ważna, kluczowa – zwłaszcza w momentach, gdy akurat idę w ciemnościach, pod górkę, zmęczony i po nierównym. Paradoksalnie wychodzi na to, że Kościół wcale mnie nie ogranicza, ale właśnie uwalnia. Uwalnia mnie od wiecznej niepewności – Czy na pewno dobrze wybrałem? Czy to właściwa droga? Może powinienem być gdzie indziej, kimś innym?

Brak pewności w tym zakresie może nas skutecznie unieruchomić. Nigdzie w życiu nie pójdę, albo będę się w kółko kręcił w kółko myśląc: Może tędy? A może tamtędy? A może jednak nie to, tylko tamto? I tak aż do… takiej czy innej śmierci.

 

Wolność do kwadratu

Po drugie, w Kościele-wspólnocie odkrywam, że naprawdę nie jestem (i nie mam szans, ani potrzeby być) samowystarczalnym, bo nie istnieję sam dla siebie. We mnie Pan Bóg złożył takie dary, zdolności i charyzmaty, a w kimś obok mnie inne. Jedne uzupełniają drugie. Jedne potrzebują drugich.

Jeśli chcę się „spełniać”, to koniecznie potrzebuję to zobaczyć, uznać i na dodatek (co może być najtrudniejsze) ucieszyć się tym. Znów doświadczenie Kościoła i trwania w nim okazuje się uwalniające. Uwalnia mnie od opresyjnego myślenia, że mam obowiązek sam sobie ze wszystkim poradzić; że muszę być człowiekiem od wszystkiego. I od morderczej i wciąż pogłębiającej się frustracji, że nie jestem, że nie daję rady taki być. Nie muszę.

„Gdyby Bóg chciał samotnego śpiewu, poprzestałby na Adamie” – jak mówiła pewna mądra postać z wcale niegłupiego filmu. I po to mi Kościół.


CHRZEST
Czytaj także:
Nawet jeśli sakramenty sprawują łotry, to w tych znakach Bóg dotyka mego poranionego życia