separateurCreated with Sketch.

Marzy mi się, żeby wszystkie dzieci były „nasze”. Marta Wroniszewska o adopcji w Polsce [wywiad]

ADOPCJA
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
O adopcji myślałam jeszcze na studiach. To była wewnętrzna potrzeba, bez względu na to, czy uda mi się zostać biologiczną mamą. Zawsze chciałam pomagać innym – mówi Marta Wroniszewska, autorka książki o adopcji w Polsce.
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Marta Wroniszewska słucha historii adoptowanych dzieci – dziś już dorosłych – oraz rodziców adopcyjnych, rodzin zastępczych i dawnych wychowanków domów dziecka, zmagających się z codziennością, do której nikt ich nie przygotował. Efektem jej pracy jest książka „Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce”. O niej rozmawiamy z autorką.

Marta Brzezińska-Waleszczyk: Jak wybierała pani bohaterów?

Marta Wroniszewska: Ludzie stawiają znak równości między adopcją a pieczą zastępczą, rodziną zastępczą a rodzinnym domem dziecka. To nie to samo. Zależało mi na pokazaniu tematu jak najszerzej. Powstała konstrukcja, która miała wyjaśniać i tłumaczyć działanie systemu pieczy zastępczej, później szukałam bohaterów. Chciałam pokazać udane, jak i nieudane historie, a poprzez to różne problemy, z którymi borykają się osoby znajdujące się w różnych miejscach tej układanki: z osobami, które zostały adoptowane, tymi które adoptowały, tymi, którym się nie udało i musieli rozwiązać adopcję, ale i z rodzinami zastępczymi, z pracownikami domów dziecka, czy z organizacji pozarządowych, które zajmują się tym tematem.

Sama przeszła pani proces adopcyjny. Osobiste doświadczenia też były motywacją do podjęcia tematu?

Mam trójkę biologicznych dzieci. O adopcji myślałam jeszcze na studiach. To była wewnętrzna potrzeba, bez względu na to, czy uda mi się zostać biologiczną mamą. Zawsze chciałam pomagać innym. Przeszliśmy z mężem pozytywnie proces adopcyjny. I wtedy pojawiły mi się pytania, na które nie znajdywałam odpowiedzi w ośrodkach.

Jakie?

Podczas szkoleń słyszeliśmy, że rodzice mają być dla dzieci. Że dzieci są najważniejsze. Po dostaniu kwalifikacji usłyszeliśmy jednak, że jest wiele bezdzietnych par, więc z racji tego, że mamy biologiczne dzieci, zawsze będziemy spadać na koniec kolejki. Oczekiwanie na dziecko potrwa może pięć, siedem lat, a może jeszcze dłużej. Jeśli dziecko jest najważniejsze, to widzę sprzeczność. W moim rozumieniu, gdyby rzeczywiście dziecko było najważniejsze, nie miałoby znaczenia, czy kandydaci – przyszli rodzice adopcyjni – mają dzieci biologiczne czy nie.

Co jeszcze panią zaskoczyło?

Gdy ukończyliśmy kurs, to był czas, kiedy wybuchła wojna w Donbasie. Znajoma jeździła tam z pomocą humanitarną. Mówiła o dramatycznej sytuacji dzieci w domach dziecka. O błaganiach pracowników, którzy nie mają pieluch, mleka, środków czystości. Poruszyła mnie historia dwulatka porzuconego na śmietniku. Gdy zapytałam w ośrodku adopcyjnym odpowiedzialnym za adopcje zagraniczne o pomoc przy sprowadzeniu dziecka z Ukrainy, usłyszałam, że mamy swoje sieroty, po co ściągać kolejne z zagranicy.

Dzieci „nasze” i „nie nasze”.

Podział objawia się też w innych sytuacjach. Czy Pani wie, że wcześniaki otrzymują komplet szczepionek ratujących życie, które mają pomóc w rozwoju płuc, ale lek dostają tylko dzieci urodzone przez Polki? Dzieci kobiet, które nie są obywatelkami Polski, szczepionki nie dostają. Kolejna sprawa – przymykamy oko na błędy w systemie adopcyjnym, bo w domach dziecka są dzieci „nie nasze”. Z rodzin patologicznych, niczyje. Gdyby to było nasze dziecko, nie pozwolilibyśmy na to, żeby doświadczały i przeżywały to, z czym przychodzi im się mierzyć.

Dostrzegając kolejne błędy systemu, czuła pani złość, irytację?

To jeden z powodów napisania książki. Błędów zaczynałam dostrzegać więcej. Choć chyba bardziej niż złość czuję niezgodę. Niezgodę np. na ferowanie wyroków, nazywanie ludzi, którzy rozwiązują rodziny zastępcze, złymi. Komentujący nie mają pojęcia, jaką wielką pracę oni wykonują, z czym przychodzi im się mierzyć, jak wielki to jest ciężar i że w gruncie rzeczy te rodziny są bardzo często ze swoimi problemami osamotnione. Ich problemy albo się bagatelizuje, albo przerzuca na nich całą odpowiedzialność.

Łatwo przypinać etykietki. Podobnie jak etykietkę „z bidula”.  

Znów wraca podziała na dzieci „nasze” i „nie nasze”. Marzy mi się, żeby wszystkie dzieci były „nasze”. Żeby ludzie mieli świadomość, jak zostały skrzywdzone i że wymagają od nas – dorosłych – szczególnej opieki, cierpliwości, uważności.

Historie dzieci, które pani opisuje, powodują dreszcze. Przemoc, alkohol, narkotyki, patologia… Jak rodzice mogą to robić swoim dzieciom?!

Dyrektorka centrum pomocy rodzinie powiedziała mi kiedyś, że nie każdy umie być rodzicem. Bardzo to do mnie wtedy przemówiło. To też powód, dla którego nie należy ferować wyrokami i jako winnych wskazywać rodziców biologicznych. W przypadku rodzin patologicznych to efekt wielopokoleniowych problemów. Kobiety, które nie umieją być matkami, jako małe dziewczynki same nie dostały tego, co dziś powinny dawać jako matki. Nie dostały miłości, uwagi, wystarczającej opieki. Nie posiadają walizki z narzędziami do „obsługi” dziecka. Im również należy się współczucie, a przede wszystkim zrozumienie. Proszę zauważyć też, jak rzadko w tych historiach pojawia się figura ojca. Niestety, cała odpowiedzialność leży na matce.

Podopieczni domów dziecka dorastają, zakładają rodziny i nie zawsze im wychodzi. Łatwo powiedzieć, że to dlatego, że wyszły z „bidula”. Powodem jest właśnie brak tej „walizki”.

Dlatego trzeba kłaść tak duży nacisk na rozwój pieczy zastępczej rodzinnej – rodzinnych domów dziecka i rodzin zastępczych. Tam dziecko ma szanse zobaczyć, jak działa zwyczajna, prawidłowo funkcjonująca rodzina. Jest mama i tata – nawet jeśli zastępczy – wspólne posiłki, odrabianie lekcji. Walizka może zostać wypełniona potrzebnymi narzędziami. Wokół dzieci wychodzących z pieczy zastępczej jest za mało dorosłych, na których wsparcie mogliby liczyć wchodząc w dorosły świat, szukając pracy, zakładając rodzinę.

Opowiada pani o rodzinie zastępczej, której się nie udało. Czego zabrakło?

Przede wszystkim największym problemem jest brak odpowiedniego dofinansowania i brak wsparcia. Rodzina zastępcza pełni służebną rolę wobec biologicznej. Tej drugiej odpada zajmowanie się dzieckiem, gotowanie, pranie, lekcje, lekarze… Rodzina zastępcza pracuje 24 godziny na dobę. Moi bohaterowie mają dziesiątkę dzieci, pralka chodzi non stop. 300 par skarpet do sparowania. Trzeba ugotować. Wstają o 4:30, by obsłużyć dzieciaki. Nie dostają lokalu do zamieszkania, otrzymują jedynie niewielkie pieniądze na kogoś do pomocy, kto de facto za taką kwotę nie chce wykonywać tak ciężkiej pracy. Opiekunki uciekają po jednym dniu – znajdą lżejszą robotę za lepszą kasę.

Z jakimi jeszcze borykają się problemami?

Ich praca jest monitorowana przez urzędników, to zrozumiałe. Ale to „zwykłe” małżeństwo, z biologicznymi dziećmi. Rodzina, nie instytucja. Za każdym razem można do nich wejść, by sprawdzić, jak sobie radzą. Na nich ponadto przenosi się ciężar utrzymywania kontaktu z rodziną biologiczną. Każde dziecko oczywiście w pieczy zastępczej powinno mieć taką możliwość, ale rodzice biologiczni często przychodzą, kiedy chcą albo, co gorsza, pod wpływem alkoholu, są agresywni, zagrażają dzieciom (nie tylko swoim), podburzają wobec rodzin zastępczych. Pojawia się konflikt lojalnościowy – matka, choćby katowała, to zawsze matka, najważniejsza, a tu jest ciocia. Dzieci po takich wizytach są emocjonalnie zdestabilizowane.

Czy ze względu na wiele trudności to rozwiązanie jest mało popularne w Polsce?

Pieczą zastępczą jest objętych ponad 70 tys. dzieci, ok. 16 tys. jest w pieczy instytucjonalnej. Rodziny zastępcze stanowią większość, ale nie zmienia to faktu, że wciąż 16 tys. dzieci jest w instytucjach. Rodziny zastępcze tworzą też często osoby spokrewnione (dziadkowie, starsze rodzeństwo). Funkcję rodziny zastępczej proponuje się również rodzinom, które przychodzą proces adopcyjny, a mają biologiczne dzieci, więc spadają na koniec kolejki. Jednak dla wielu, którzy taką rodziną zostali, szkolenia okazują się później niewystarczające i do końca niezbyt wiedzą, jak to w praktyce będzie wyglądało, z czym przyjdzie im się naprawdę zmierzyć. Moja bohaterka, Wiktoria, całe życie szykowała się na stworzenie rodzinnego domu dziecka, ostatecznie poległa w zderzeniu z systemem. Zamiast pomocy napotykała jedynie trudności. I brak pieniędzy…

Do rodzin zastępczych trafiają dzieci z różnych środowisk, także patologicznych. Dojrzewają, buntują się. Czasem problemy wymuszają rozwiązanie rodziny.

Bywa i tak. Są dzieci trudne, starsze nastolatki, mocno zdemoralizowane, bo za długo były w rodzinach biologicznych. Nie mogłyby wejść do rodziny zastępczej, bo zdestabilizowałyby ją, mogłyby być zagrożeniem dla pozostałych podopiecznych. Dlatego na przykład w Holandii w latach 50. stworzono terapeutyczne rodziny zastępcze. Specjalnie się je przygotowuje, by zajęły się takim nastolatkiem. To byłaby szansa i pomysł na rozwiązanie tego problemu.

Pani bohaterowie, dzieci oddane do adopcji, z domów dziecka, dziś dorośli. Czują żal?

Nie wszyscy. Marek wiedział, że jego mama, niepełnosprawna fizycznie, nie będzie mogła się nim zająć. Odwiedzała go w domu dziecka. Dawała z siebie, ile mogła. Dom dziecka był jego prawdziwym domem, pomimo, że mama tam nie mieszkała, a jedynie odwiedzała. Mój bohater czuł się kochany, zaopiekowany. Co szalenie istotne, bo w jego przypadku od początku sprawę postawiono jasno. Marek nie był w zawieszeniu, niepewności o przyszłość, jak często są dzieci w placówkach. Rodzice biologiczni, którym odebrano dziecko, dostają zazwyczaj półtora roku na zmianę stylu życia (wyjście z bezdomności, nałogu, znalezienie pracy, mieszkania, pójście na terapię, etc.), choć niekiedy ten czas bywa w nieskończoność wydłużany. Dla dziecka półtora roku to wieczność! Rodzicom trzeba dać szansę, ale ten czas mógłby być krótszy.

Po spotkaniach z tymi wszystkimi ludźmi, napisaniu książki, znalazła pani odpowiedzi na swoje pytania? Czy wręcz przeciwnie, pytań pojawia się coraz więcej? A może osobiste doświadczenia dają odpowiedź?

Pytań przybywa, a czytelnik może ocenić, czy odpowiadam wyczerpująco. Ja sama dowiaduję się nowości, np. o rodzinie zaprzyjaźnionej. W klasach moich dzieci są dzieci z domów dziecka. Nikt nie organizuje im urodzin, nie chodzą na „nocowanki”, odbiera je ciocia. Gdy w placówce zapytałam o możliwość zabrania dziecka do nas w odwiedziny, dowiedziałam się o instytucji rodziny zaprzyjaźnionej. Może ktoś, kto chce pomóc, zainteresuje się taką formą? Ja to zrobiłam i zachęcam do tego.

Na czym to polega?

Nasz podopieczna spędza z nami święta, weekendy, część wakacji, choć nie mieszka z nami. Jesteśmy jej przyjaciółmi. Dla niej to wielka szansa na posiadanie stałego, wspierającego, bliskiego człowieka. Procedura jest prosta. Dzieci z domów dziecka są wokół nas. Możliwość pomocy jest na wyciągniecie ręki. Dla dzieci to trampolina na przyszłość. Uprzedzam wątpliwości, to nie jest pokazanie ciastka przez szybkę. Jeśli na samym początku uczciwie stawiamy sprawę – jesteśmy przyjaciółmi, z nimi się nie mieszka, ale można fajnie spędzać czas, to dziecko nie czuje się oszukane. Gdy ma wokół siebie niewielu dorosłych, taka przyjaźń jest dla niego światełkiem w tunelu.

*M. Wroniszewska, „Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce”, wyd. Czarne 2021

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Tags: